Nie lubię powtarzać się w moich tekstach. Ale czasami trzeba. Tak jak dziś, gdy kolejny raz trzeba podkreślić patologię uprawianą w Hamburgu.
Zaczniemy od tego, co tygrysy… znaczy polscy kibice lubią najbardziej, czyli Borussii Dortmund. A raczej od jej rywala, bo o samym BVB za dużo do napisania nie mam. Stara bieda: po meczu ze składu wypadli Reus i Bender, którzy nie zagrają przez kilkanaście dni. A szkoda, bo jasnowłosy skrzydłowy zagrał w końcu na takim poziome, jaki się od niego oczekuje. Błysnął też w końcu Mchitarjan, który tłumaczy niechęć Zorca i spółki do drogich transferów. Ormianin, który kosztował ponad 20 milionów euro, na razie ma na swoim koncie pięć goli i pięć asyst w Bundeslidze. Nie byłby to może tak tragiczny bilans, gdyby Mchitarjan nie wykręcił tych liczb w pięciu meczach. W pozostałych trzynastu nie przyczynił się bezpośrednio do żadnej bramki swojego zespołu.
Ja jednak nie o Dortmundzie chciałem, a o Werderze, nowym klubie Ludovica Obraniaka. Z jego pomeczowych wypowiedzi wynika, że dopiero po meczu zdał sobie sprawę, w co się wpakował. – Nasze problemy dotyczą wszystkiego, począwszy od defensywy aż po ofensywę. W Bremie oczekują, że Dutt znalazł zbawcę, ale my wiemy, że Obraniak nim nie będzie. Wszyscy znamy zalety byłego piłkarza Bordeaux: niezła wrzutka, przede wszystkim ze stojącej piłki, dobra kontrola futbolówki i solidne uderzenie. Myślę, że trener Werderu liczy głównie na stałe fragmenty gry reprezentanta Polski. Byłby to na pewno jakiś pomysł na wygranie meczu, gdyby nie skandaliczna postawa defensywy bremeńczyków. Naprawdę, w sobotę w ataku mógłbym zagrać ja (mimo że na podwórku jedyne okno, w które trafiłem, było elementem bloku 20 metrów obok bramki) i też bym sobie poszalał niczym Lewandowski. Agresywniejsze od obrońców Werderu są nawet Yorki. Pierwsza bramka: Lewy otoczony przez trzech piłkarzy, ale żaden z nich nie był bliżej niż trzy metry. Druga: próba odbioru Lukimy, ale potem już nikt Mchitarjana nie atakował. Czwarta: Bargfrede odpuszcza Mchitarjana.
Wiadomo, każdemu zdarza się mecz, że po prostu nie idzie, rywal ciągle jest szybszy. Może nie byłby ten brak agresji Werderu tak przeze mnie tępiony, gdyby nie fakt, że to nie pierwszy taki mecz, a bremeńczykom jednak bliżej spadku niż spokojnego utrzymania. Za chwilę czekają ich bardzo ważne mecze: po spotkaniu z M’Gladbach przyjdzie wyjazd do Frankfurtu i pojedynek z HSV. Ciężko wróżyć cokolwiek dobrego z meczu z BVB. Choć jest kilka pozytywów. Kilkanaście minut Kobylańskiego i Aycicecka dają fanom Werderu nadzieję na lepszą przyszłość.
***
Podopieczni Dutta bardzo mocno się starali, ale najgorszą drużyną weekendu i tak bezdyskusyjnie został Hamburger SV, który po raz pierwszy w historii przegrał sześć meczów z rzędu. O tym, co dzieje się w tym klubie, pisałem już ostatnio, ale tam nie mają dość. Tak jak piłkarzom Werderu brakowało czasami agresywności w defensywie, tak piłkarzom van Marwijka brakowało wszystkiego. Właściwie odniosłem wrażenie, że van der Vaartowi i spółce nawet nie za bardzo chce się walczyć. I nie tylko ja, wnioskując po okrzykach i gwizdach trybun. Po spotkaniu z Herthą kibice poczekali na swoich piłkarzy. Po głowie (dosłownie) dostał tylko Zoua, holenderski kapitan został zwyzywany, a Johnowi zniszczono samochód. Wszystko to byłoby może nawet śmieszne, gdyby nie było smutne. Bo przykro się patrzy na tak zasłużony klub, który reprezentuje banda łasych na kasę obiboków, zmieszana z totalnymi beztalenciami. Ryba gnije jednak od głowy, co pokazują wydarzenia mające miejsce dzień po meczu.
Od godziny 15:00 obradowała Rada Nadzorcza, która stawiała ultimatum zarządowi: albo poleci van Marwijk, albo poleci zarząd. Zapytacie, co w tym dziwnego? Otóż Rada Nadzorcza debatowała prawie dziewięć godzin, aby… pozostawić wszystko w tym samym stanie. Żadnych decyzji personalnych. A nie, przepraszam, nazajutrz zwolniono klubowego lekarza. Całe zło zostało wyplenione, teraz można skupić się na walce o europejskie puchary. Dziś od 19:00 Rada Nadzorcza debatuje ponownie.
Co ustali, jest już jednak wszystkim wiadome. Remedium na całe zło ma być klubowa legenda, znienawidzony przez wszystkich piłkarzy w Bundeslidze Felix Magath. Choć „Qualix” zapowiadał, że za trenerkę już się nie weźmie, prawdopodobnie uda się go przekonać. Co to oznacza dla piłkarzy? Na pewno nie zdarzy się już, że nie przebiegną nawet 110 kilometrów. Krok radykalny, rozpaczliwy wręcz, ale chyba jedyny słuszny. Tej drużynie potrzebny jest wstrząs, tym bardziej że w najbliższym czasie czekają ją bardzo ważne mecze. Klaus-Michael Kühne, główny inwestor HSV, zapowiedział już, że nie wyobraża sobie, by Magath nie prowadził „Bundesliga-Dino” w sobotę przeciwko Brunszwikowi. Jedno jest pewne: liga będzie ciekawsza.
***
Nie raz, nie dwa (i nie cztery pewnie) w ramach Komentarza do Bundesligi krytykowałem Jensa Kellera. Możliwe, że za chwilę te słowa będę musiał odszczekiwać (nie tylko ja zresztą), ale na razie trzeba zachować spokój. Schalke co prawda zwyciężyło, grając tak, jakby wszyscy zawodnicy nagle przypomnieli sobie, na czym polega ten sport. Kolasinać zrobił taką akcję, że karierę może już właściwie kończyć, bo lepszej już nie zrobi. W końcu ustabilizowała się obrona, choć akurat w takiej parze, jakiej nikt się nie spodziewał. Jeśli tylko jeszcze rozstrzela się Huntelaar, to Schalke powalczy o europejskie puchary.
A kto wie, może nawet zagrozi Realowi w Lidze Mistrzów? To właśnie będzie jedne z wyznaczników Kellera. Na razie muszę wstrzymać się z krytyką, ale chwalić za bardzo też nie zamierzam, bo dopiero najbliższe mecze pokażą, ile warte jest obecnie Schalke. Bayer, Mainz, Real i Bayern – to najbliżsi rywale „Königsblauen”. Jeśli podopiecznym Kellera uda się wygrać przynajmniej dwa mecze, będzie można mówić o niespodziewanej przemianie. W innym wypadku zdolności trenerskie obecnego szkoleniowca Schalke nadal będzie można poddawać w wątpliwość.
***
Mateusz Borek na antenie Eurosportu zarzucał Mandżukiciowi, że ten nie ma żadnej asysty na koncie, przez co jest gorszym piłkarzem od Lewandowskiego. Coś podobnego być może pomyślał Guardiola, który na jeden mecz odsunął Chorwata od kadry. Efekt? Ostatnie dwa mecze to w jego wykonaniu dwie bramki i trzy asysty. Bestia. A do zespołu za chwilę powróci Kroos, który w dwóch poprzednich meczach nie znalazł się nawet na ławce. Drżyjcie rywale!
***
Przyjemnie patrzy się na takie zespoły jak Augsburg. Takie przeciwieństwo dla HSV. Zespół budowany z pomysłem, wizją i ciągłością, za stosunkowo małe pieniądze. Przed sezonem skazywany na walkę o utrzymanie, może włączyć się w bój o europejskie puchary. Duża w tym zasługa przede wszystkim Markusa Weinzierla, który otrzymał spory kredyt zaufania w poprzednim sezonie, który teraz spłaca świetnymi wynikami. Zwycięstwo 4:1 w Stuttgarcie było prawdziwym popisem. 39-letni trener musi jednak myśleć już o kolejnych wzmocnieniach, bo Wernera i głównie Hahna już latem będą chciały ściągnąć do siebie lepsze zespoły. A to właśnie obaj skrzydłowi napędzają akcje ofensywne Augsburga. Łącznie mają na swoim koncie 13 goli i 11 asyst. W środku pola dzieli i rządzi Baier, a wspomnianą wcześniej dwójkę świetnie wspiera Ostrzolek, o którym coraz więcej osób mówi w kontekście reprezentacji Polski.
A może nie tylko Ostrzolka powinniśmy „zapożyczyć” od Augsburga? Cały styl prezentowany przez drużynę Weinzierla, w którym obok Ostrzolka jest też miejsce dla Milika, wydaje się ciekawą alternatywą dla naszej kadry. Bardzo dobrze zestawiona defensywa z mocno pracującym środkiem pola, gdzie występuje jeden bramkostrzelny pomocnik (Altintop), a z przodu wiatr robią skrzydłowi, którzy wspierają jedynego napastnika. Ten oprócz strzelania bramek ma za zadanie zgrywać mu piłki, co w niedzielę bardzo dobrze wychodziło Milikowi. Być może tym występem Polak zdobędzie zaufanie trenera na kilka kolejnych spotkań.