Mimo, że przyszło nam zmierzyć się ze 120.* drużyną rankingu FIFA mecz z Kazachstanem wcale nie miał być spacerkiem. Co prawda nasi rywale sami ledwo pamiętają ostatnie wyjazdowe zwycięstwo, ale stracha potrafią napędzić.
Szkoda, że napędzają go m.in. nam. Tyle się mówi, że poziom się wyrównał, że nie ma już słabych drużyn. Czyżby? Ostatnie wyjazdowe zwycięstwo Kazachstanu miało miejsce 14.04.2001 roku. Podczas odbywającego się w Iraku turnieju kwalifikacyjnego Mistrzostw Świata 2002 nasi sobotni rywale pokonali Makao 3:0. Z tamtego meczu w Warszawie wystąpili Rusłan Bałtijew, Samat Smakow i Dmitrij Biakow a bramkarz Dawid Łorija siedział wówczas na ławce rezerwowych.
Ponad sześć lat od ostatniej wygranej poza swoim boiskiem to dużo czasu. Nie do śmiechu nam zatem było, kiedy po pierwszej bardzo składnej akcji Kazachów Artur Boruc musiał wyciągać piłkę z siatki. Nasza obrona pokazała, że oprócz świetnej gry potrafi także robić koszmarne błędy. Gola nam strzelił Dimitrij Biakow – ten sam zawodnik, co w rozegranym 22. sierpnia meczu z Finlandią wyrównał stan meczu na 1:1. Jeszcze szerzej otwieraliśmy oczy minutę później, kiedy wykorzystując zaskoczenie Polaków przeciwnicy przeprowadzili kolejny atak zakończony technicznym strzałem pod poprzeczkę, na szczęście wybitym na rzut rożny.
Prawdę mówiąc kiedy piłka wpadała do naszej siatki ucieszyłem się. Ile razy bowiem w takiej sytuacji przeciwnicy pudłowali, albo trafiali w słupek lub bramkarza? Wówczas komentatorzy mówią o kardynalnym błędzie i niebywałym szczęściu, a reprezentacja rzadko wyciąga wnioski. Tym razem gol padł i była nadzieja, że to bardzo podrażni naszą reprezentację.
Z przebiegu meczu widać było zresztą, że to Polacy kontrolują sytuację, choć grali dość nerwowo, byli spięci i zagrywali niedokładnie. Przez to mimo że stwarzali sytuacje nie potrafili ich wykorzystać – choć Łorija nie miał w sobotę swojego dnia i bronił raczej niepewnie.
Jeśli prześledzimy część wyników Kazachów zobaczymy, że niekoniecznie musieliśmy się obawiać kompromitacji. W meczach z Wyspami Owczymi (29.04.2003 porażka 1:2), czy z Łotwą (17.04.2002, porażka także 1:2) to reprezentacja z Azji prowadziła do przerwy 1:0. Skoro więc mimo prowadzenia potrafiła przegrać z takimi europejskimi potentatami to teoretycznie nie było się czego bać.
I rzeczywiście – druga połowa wyglądała tak jak chcieliśmy od początku. Polacy wzięli się w garść i zaatakowali. Hat-trick Ebiego robi wrażenie, jednak asysty też były wysokiej klasy. Przeprowadzone zmiany okazały się strzałem w dziesiątkę. Żurawski może grać słabo, jednak jego osoba wprowadza na boisku pewien spokój i uporządkowanie. Marcin Wasilewski także wydaje się zagrał lepiej od Żewłakowa, a przynajmniej był bardziej widoczny.
Po raz kolejny okazało się, że różnica w rankingu nie bierze się znikąd. Kurtuazyjne formułki o wyrównaniu poziomu i braku kelnerów można włożyć między bajki (czekam na podobne wypowiedzi przed meczem z Wyspami Owczymi i Maltą). Kiedy po przerwie nasza reprezentacja zagrała w końcu jak należy było wiadomo, że wynik może być tylko jeden. Klepanie frazesów o tym, że przeciwnik ma swoje mocne strony miało chyba na celu ukrycie naszego własnego strachu. Nie, nie przed porażką – przed tym, że Polska tego meczu nie wygra i nie wykorzysta tego, że znów rywale robią wszystko żeby nam pomóc w awansie. Wiemy przecież jak nasze orły potrafią czasem podejść do meczu z teoretycznie słabszym przeciwnikiem (np. ze Słowacją).
Patrząc realnie, to największe przeszkody mamy za sobą: Azerbejdżan, Armenię i Kazachstan. Mimo że przed nami trudne mecze z Belgią i Serbią to wydaje się, że łatwiej będzie naszej reprezentacji się skoncentrować na mocniejszym przeciwniku, niż na teoretycznie słabszym. Awans jest w zasięgu ręki, nie zepsujmy tego.
* wg stanu na dzień 19.09.2007