Każdy finał Ligi Mistrzów w historii tych rozgrywek wzbudzał to mniejsze, to większe emocje. Nie każdy jednak będzie pamiętany przez następne dziesiątki lat. W jednym bramki decydujące o losach meczu padały w doliczonym czasie gry, w innym zaś rywal heroicznie odrabiał straty. Właśnie taka konfrontacja miała miejsce w 2005 roku, kiedy na tureckim stadionie Ataturk mierzyły się drużyny Liverpoolu oraz AC Milanu. Mecz z dodatkową jeszcze nutką adrenaliny, bowiem między słupkami „The Reds” stanął Polak, Jerzy Dudek.
Jeszcze kilkanaście dni przed spotkaniem atmosfera w mediach zarówno polskich, jak i zagranicznych, stawała się coraz bardziej napięta. Finał Ligi Mistrzów zbliżał się wielkimi krokami, a w bramce grającego w nim FC Liverpoolu stanąć miał Jerzy Dudek. W dniu meczu polscy dziennikarze, już kilka godzin przed pierwszym gwizdkiem Manuela Enrique Mejuto Gonzaleza, potwierdzili najważniejszą dla nas wiadomość: Dudek na pewno będzie bronił! Serca kibiców znad Wisły zaczęły wtedy bić jeszcze bardziej. Nie gra, co prawda żaden zespół reprezentujący nasz kraj, ale jest legenda polskiej piłki, Jerzy Dudek. I nawet myśli o przyszłości golkipera w Liverpoolu zostały odłożone, teraz najważniejszy był mecz. Kibice na stadionie zaczęli gromadzić się dużo przed zaplanowaną na rozpoczęcie widowiska godziną. Ulice przepełnione były fanami ubranymi w czerwone koszulki, śpiewającymi hymn „The Reds”: You’ll never walk alone. Zdecydowana większość była ich także na trybunach. Godzina zero nadchodziła nieubłaganie. Czas rozpocząć spektakl!
„… Do przerwy 0:3”
Dwie drużyny, jeden puchar, jeden zwycięzca. Wiadome było, że ktoś tej nocy zapłacze rzewnymi łzami. To jednak futbol, tutaj liczy się tylko triumf po ostatnim gwizdku sędziego. Obie jedenastki, wychodzące z tunelu na murawę, zmierzały po czerwonym dywanie. Znak? Czy to miało mówić, że Istambuł po meczu będzie czerwony? Przesądny by uwierzył, piłkarze Liverpoolu zaś skupiali się tylko na spotkaniu.
Pierwszy gwizdek arbitra i Milan ruszył jak rozszalały byk, wpuszczony na arenę. Dopiero faulem z boku boiska, jak się okazało tylko na chwilę, powstrzymał ich Djimi Traore. Świetnie zacentrował Andrea Pirlo, a wolejem nie do obrony, piłkę do siatki pakuje Paulo Maldini. Dudek bez szans, na trybunach szok, w polskich domach smutek. Nasz rodak musi wyciągać piłkę z siatki. Niestety, to był dopiero początek… Liverpool chciał szybko otrząsnąć się z amoku po golu Włocha, ale w poczynaniach „The Reds” więcej było nieporadności i niedokładnych podań, niż zagrożeń pod bramką Didy.
AC Milan kontrolował premierową odsłonę i wszystko zmierzało do skromnego ich prowadzenia po upływie trzech kwadransów. Wtedy Rafael Benitez przeżył dramat. Słaba gra zespołu, niekorzystny wynik – czy może być jeszcze gorzej? Może i to o wiele bardziej. Najpierw w 39. minucie podręcznikową akcję wyprowadzili „Rossoneri”. Prostopadłe podanie otrzymał Andrij Szewczenko, który jak na tacy wyłożył futbolówkę Hernanowi Crespo. Argentyńczyk nie miał żadnych problemów z trafieniem jej między słupki. Dudek bez szans po raz drugi, a miny piłkarzy, trenera i kibiców stawały się coraz bardziej bezradne. To jeszcze jednak nie był koniec „Crespo show”. Doszczętnie rozbita defensywa Anglików pogrążona została po raz trzeci. 30-letni wtedy napastnik „podciął” piłkę obok polskiego bramkarza i wydawało się, że jest już po zawodach. Do przerwy 0:3 i większość kibiców przed telewizorami miała pewnie ochotę tylko na wyłączenie swoich odbiorników.
„Uwierzyć w siebie…”
Jakimi słowami można podbudować drużynę w szatni, kiedy na tablicy świetlnej po stronie rywala widnieje trójka, zaś po stronie „The Reds” zero. Zapewne ciężko takie znaleźć, dlatego też Benitez wiedział, że żadne skomplikowane zdania nie pomogą. W kuluarach stadionu wykrzesał z siebie tylko jedno: „Zagrajcie to, co potraficie najlepiej”. I tak było w rzeczywistości. Nic chyba nie miało prawa spowodować, że Liverpool wybiegnie zmotywowany podwójnie, jakby chciał zapomnieć o tym, co stało się jeszcze parę minut wcześniej. Druga część rozpoczęta, zawodnicy z Wysp postanawiają spróbować. Ważne było, by pierwszy gol padł w inaugurującym po przerwie kwadransie. Ta sztuka się udała, a dokonał jej nie kto inny, jak Steven Gerrard – ikona i nadzieja klubu. Anglik po pięknym golu strzelonym głową, pełen sportowej złości, gestami zagrzał jeszcze fanów do wzmożonego dopingu. Brytyjscy komentatorzy bramkę reprezentanta kraju skwitowali tylko: „Hallo! Hallo! Here we go!”, co ni mniej ni więcej znaczy: „Zaczynamy!”. Faktycznie, to był początek końca Włochów.
Zaledwie 120 sekund później, Vladimir Smicer płaskim strzałem, który nie powinien sprawić kłopotów brazylijskiemu golkiperowi, dał kontaktowego gola swojej ekipie. Liverpool wiedział – można dokonać niemożliwego. W pierwszych piętnastu minutach ważne przecież było trafienie chociaż raz do siatki „Rossonerich”, by nawiązać rywalizację. Po upływie tego właśnie czasu był już jednak remis! Karny podyktowany dla jedenastki „The Reds” wykonywał Xabi Alonso. Strach i ciężar odpowiedzialności malował się na twarzy Hiszpana. Byłoby za piękne jakby sztuka pokonania Didy z rzutu karnego udała mu się, dlatego też nie trafił. Jego płaskie uderzenie zostało sparowane przez Brazylijczyka. Alosno jednak zdołał dobić swój nieudany strzał i cud w Turcji stał się faktem. Do przerwy byliśmy świadkami blamażu „Wyspiarzy”, w kwadrans po przerwie zaś zdołali oni całą stratę zniwelować. Grający na fali wznoszącej podopieczni Beniteza mieli całe pół godziny, by zdobyć zwycięskiego gola i wszystko zakończyć przed dogrywką. AC Milan w ofensywie wtedy nie istniał, a żelazna obrona, która schodziła do szatni, po wznowieniu gry była już tylko historią. Rezultat już nie uległ zmianie. Liverpool dokonał tego, o czym marzył w szatni, Milan zaś nie chciał się narażać na utratę kolejnej bramki, toteż w 90. minucie widniał remis 3:3.
Dogrywka na Ataturk
Zszokowani w dalszym ciągu pozostawali podopieczni Carlo Angelottiego, którzy sądzili, że będą wznosić już puchar w geście triumfu. Przyszło im jednak zagrać w dogrywce. Ku zdziwieniu, to właśnie Milan ponownie dyktował warunki na boisku, a Liverpool zdawał się marzyć już o konkursie jedenastek. Kilkakrotnie Jerzy Dudek mógł zostać pokonany w dodatkowych trzydziestu minutach, lecz jego niekiedy fenomenalne i instynktowne parady, uchroniły „The Reds” od utraty gola. Wynik rozstrzygnąć powinien Andrij Szewczenko, którego pierwszą próbę zatrzymał polski bramkarz, a potężną dobitkę z metra instynktownie odbił, tym razem na rzut rożny! Ostatni gwizdek Mejuto Gonzaleza i czas na horror w konkursie rzutów karnych. Jasne było, że jeśli wygra Liverpool, to Dudek będzie bohaterem!
Dudek’s dance
Tuż przed ostatnim aktem spektaklu w Turcji, obrońca Jamie Carragher przeprowadził krótką rozmowę z Jerzym Dudkiem, sugerując sposób w jaki Polak powinien próbować zatrzymać strzały Włochów z jedenastu metrów. Emocje sięgały zenitu, kibice w Polsce paznokcie zapewne już wtedy obgryzione mieli do samych opuszków. Nie ma się czemu dziwić, bo ten wieczór mógł być najpiękniejszym dla naszego rodaka. Jako pierwszy do piłki podszedł Serginho, a skaczący przed nim Dudek zrobił swoje. Brazylijczyk spudłował! Pewnym egzekutorem okazał się za to Dietmar Hamann i Liverpool prowadził 1:0. W drugiej serii odpowiedzialność ciążyła na barkach wielkiej gwiazdy – Andrea Pirlo. Polak jak na dżentelmena przystało podał pomocnikowi piłkę i zatańczył w swoim stylu. Zdezorientowany 26-letni wtedy zawodnik nie zdołał pokonać Dudka, a ten popisał się świetną paradą. Kolejni zawodnicy swoje szanse wykorzystywali, z wyjątkiem John Arne Risse, którego słabo wykonaną jedenastkę wybronił Dida. Czas zatem na piątą i ostatnią serię. Futbolówkę na „wapnie” ustawił Andrij Szewczenko i oczywiste było, że Polaka pokonać musi, by Milan pozostał w grze. Także i tym razem nie mogło zabraknąć Dudek’s dance, które całkowicie zmyliło Ukraińca, a Dudek znów odbił piłkę! To koniec! W kabinach komentatorskich głośne: „Dudek!!!”. Polak bohaterem finału Ligi Mistrzów! Łzy szczęścia, bo z piekła do nieba nie każdemu udaje się dojść.
Na karty historii futbolu, jak i danego klubu, wpisać się jest niezmiernie trudno. Ci, którym ta sztuka się udaje, zapamiętani są na długie lata. O takich piłkarzach wspomina się podczas każdej okazji powiązanej z wydarzeniem, przez które zawodnik został zapamiętany. Niewątpliwie ikoną Liverpoolu jest grający cały czas w tym klubie Steven Gerrard. To ten pomocnik zaczął to, co wydawało się w przerwie niemożliwe. Zdobył pierwszą, ale chyba najważniejszą bramkę i jak na kapitana przystało, podbudował kolegów z zespołu do dalszej walki. Legendą tego klubu pozostanie także Polak, Jerzy Dudek. Bez żadnych szans przy trzech trafieniach Milanu, potem zaś czynił cuda. Dzięki niemu do konkursu jedenastek w ogóle doszło, gdyż sytuacja w jakiej zatrzymał Szewczenkę w dogrywce była wprost nieprawdopodobna. Ileż radości sprawił nam reprezentant naszego kraju, broniąc rzuty karne Pirlo i Szewczenki, a zmuszając do błędu Serginho. Słynny Dudek’s dance sprawił, że to „The Reds” sięgnęli po Puchar Europy. Bądźmy dumni, bo kto wie, ile razy jeszcze takie wspaniałe wydarzenie, przez pryzmat polskich piłkarzy, przyjdzie nam oglądać.
jeżeli miałbym zasugerować opisanie jeszcze jakiegoś
finału to może finał LM z 1999 albo z 2008 gdyż one
też należały do najbardziej zaciętych.albo z udziałem
Bońka z Heysel:Juve-Liverpool.
Oczywiście, że można zasugerować i na pewno weźmiemy
to pod uwagę. W końcu piszemy dla czytelników :)
Futbol jest wielki ! To prawda ! Dzięki Wam można
przeżyć raz jeszcze to wszystko, co najpiękniejsze w
tym sporcie.
Wspomnienia są fantastyczne - oby więcej takich, bo
przecież nie brakuje ciekawych i niepowtarzalnych
zdarzeń w historii piłki nożnej.
"nutka adrenaliny" jest błędem frazeologicznym.