Reprezentacja Argentyny, która wystąpiła w meczu z Polską, nie składała się z najlepszych możliwych graczy. Prawda. Obydwa zespoły nie rozegrały wielkiego spotkania, a bramki w komplecie padały po żenujących błędach defensyw. Prawda. Mecz wygrała drużyna lepsza i uczyniła mały kroczek do przodu niemal we wszystkich aspektach. Prawda!
Polacy to dziwna nacja. Nasza skłonność do popadania ze skrajności w skrajność jest nie tyle zadziwiająca, co wręcz załamująca. Kiedy przegrywaliśmy na wyjeździe z Litwą, nikt nie słuchał argumentów, że boisko sprzyjało grze preferowanej przez rywala, który, dodając do tego zgranie będące na dużo wyższym poziomie, nie miał większych kłopotów, by zniwelować naszą przewagę czysto piłkarską. Teraz, mimo że Argentyńczycy wystawili drugą, trzecią, a może nawet czwartą kadrę (podobne wyliczanki nie mają sensu, koszulki były biało-błękitne, a na ławce siedział Sergio Batista, więc to była Argentyna), nie można stwierdzić, że to był rywal słaby czy mało wymagający. Kiedy gruchnęła wieść, że gramy z „Albicelestes” (swoją drogą skandalem jest sposób doboru sparingpartnerów w wykonaniu PZPN-u), wielu pukało się w głowę, wieszcząc, że mecz będzie miał podobne oblicze, co spotkanie rozegrane przed rokiem z Hiszpanią. Szybko stało się jasne, że Batista nie przywiezie najlepszych graczy, wtedy też rozpoczęły się narzekania, że rywal zachowuje się niepoważnie, a taki mecz nie ma żadnej wartości szkoleniowej. Bzdura.

Polacy mieli okazję zagrać z rywalem, w którego szeregach występują piłkarze mający pewne miejsca w składach zespołów z najsilniejszych lig świata. Doprawdy trudno o drużynę z zawodnikami o równie wysokim wyszkoleniu technicznym, a z takim od dawna nie graliśmy. Poza nielicznymi wyjątkami (bramkarz i pewien dziwnie znajomy zawodnik w środku pola) gracze Argentyny, którzy wybiegli w niedzielę na boisko stadionu Legii, to kopacze naprawdę wysokiej klasy. Jedynym elementem, do którego moglibyśmy się przyczepić, a który ogromnie zaniża wartość tego zespołu, był brak zgrania, pewności i wiedzy o boiskowych nawykach partnerów. Ale to nie nasz problem. Do Warszawy przyjechała drużyna mocna, którą pokonaliśmy. I choć nie ma co popadać w euforię, można być względnie usatysfakcjonowanym, a już na pewno odetchnąć ulgą.
Dzięki owej wygranej, reprezentacja Smudy uczyniła może nie milowy, ale jednak krok we właściwą stronę. Zwycięstwo nad piątą drużyną w rankingu FIFA powinno dać piłkarzom dużo pewności, a osoby przekonane o tym, że wypełniają wielką społeczną misję krytykując wszystko, co związane z kadrą, chwilowo nie mają argumentów do prowadzenia swojej gry. Fakt, atmosfera panująca wokół reprezentacji, sprzeczne wypowiedzi selekcjonera, historie pozaboiskowe i krytyka taktyki w wykonaniu piłkarzy nie sprzyjają budowaniu społecznego zaufania, jednak nieustannie maglując podobne tematy sami sobie zmniejszamy i tak niewielkie szanse na udane mistrzostwa Europy. 2:1 z Argentyną daje chwilę spokoju, ale Smuda i jego pupile muszą pamiętać, że gdy zaliczą kolejną wpadkę, sytuacja wróci do punktu wyjścia. Niestety.
Zwycięstwo nad „Albicelestes” nie tylko przyniosło nam odprężenie mentalne i obniżenie ciśnienia wokół kadry, dało też na pewno selekcjonerowi obszerny materiał do przemyśleń, jak i potwierdziło niektóre kwestie, niejednokrotnie już przez niego poruszane. Mowa tu w szczególności o klasowych, albo chociaż przyzwoitych stoperach, których w tej chwili zwyczajnie nie mamy. Tomasz Jodłowiec i Grzegorz Wojtkowiak być może nie są piłkarskimi nieudacznikami, ale w niedzielę zobaczyliśmy niewiele, by zaprzeczyć podobnej tezie. Za każdym razem, kiedy Argentyńczycy przeprowadzali atak większą liczbą piłkarzy, kiedy udało im się dokładnie podać i podejść w nasze pole karne, na kibiców padał zapewne blady strach, stoperzy prezentowali się bowiem wyjątkowo niefrasobliwie. Już w pierwszej połowie po akcji Cristaldo mogliśmy stracić bramkę, najpierw w dziecinny sposób dał się ograć Jakub Wawrzyniak, a później Wojtkowiak postanowił obserwować, jak piłka zmierza do naszej siatki, na szczęście sytuację wyratował Murawski. O pomstę do nieba wołała też postawa obrońców przy stracie bramki na początku drugiej połowy, Piszczek zapomniał, żeby zablokować dośrodkowanie, Wojtkowiak postanowił, że nie będzie się fatygował z jego wybijaniem, a Jodłowiec do spółki z Wawrzyniakiem spokojnie dreptali obok opanowującego piłkę i zdobywającego bramkę Marco Rubena. Jedynym, który w tej sytuacji próbował ją odebrać, był Kamil Grosicki, który przez niektórych jest uznawany za winowajcę straty bramki… Paranoja.

Podsumowując, gra defensywna wyglądała bardzo słabo. Kilka razy niefrasobliwość obrońców musiał naprawiać Wojciech Szczęsny, a w sytuacji bramkowej, drepczący koledzy skutecznie zasłonili golkiperowi Arsenalu oddającego strzał Rubena, nie wspominając o tym, że dali mu spokojnie opanować piłkę, odwrócić się i oddać mocny strzał. Bramkarz w tej sytuacji winę ponosi niewielką, chociaż gdyby próbował interweniować nogami, gola raczej by nie było. Wojtkowiak i Jodłowiec, delikatnie mówiąc, nie rozegrali zawodów życia, chociaż nie sposób nie zauważyć, że lepiej zaprezentował się Jodłowiec, który nie mylił się przy wyprowadzaniu piłek i poprawnie asekurował kolegów. W parze z prawym obrońcą Lecha wyglądał jednak słabo. Gra ofensywna bocznych obrońców, Wawrzyniaka i Piszczka, wyglądała obiecująco, często robili przewagę w akcjach zaczepnych, jednak, jak już wcześniej wspomniałem, odbiło się to na jakości gry destrukcyjnej. Szczególnie sprzecznie zaprezentował się obrońca warszawskiej Legii – w ataku niezwykle przydatny, podejmujący dobre decyzje, w obronie – bardzo słaby.
W pomocy teoretycznie biegała trójka piłkarzy – Dudka, Murawski i Mierzejewski. Dwaj pierwsi zaprezentowali się dobrze, jeśli chodzi o zadania, których wymaga się od piłkarzy o charakterystyce przecinaka. Gracze ci podchodzili blisko do Argentyńczyków, niejednokrotnie wymuszając na nich błędy, sami zaś nie tracili raczej piłek i niejednokrotnie skutecznie wspomagali gapowatych defensorów. Zdecydowanie więcej trzeba natomiast wymagać jeśli chodzi o kreowanie gry. Zarówno bowiem Murawski, jak i Dudka potrafią popisać się dokładnym podaniem, dalekim i szybkim, prostopadłym, a w niedzielnym meczu nie widzieliśmy niemal niczego, co mogłoby powyższą opinię potwierdzać. „Muraś” miał co prawda duży udział w pierwszej bramce, jednak jedna sytuacja to zdecydowanie za mało. Obaj zawodnicy mogliby wymieniać między sobą dużo podań, a gdy partnerzy z przodu pokażą się do gry – powinno nastąpić natychmiastowe uruchomienie. Adrian Mierzejewski, który zdobył swoją premierową bramkę w kadrze, pokazał, że jest zawodnikiem, który może śmiało myśleć o jej pierwszym składzie. Nie jest on typowym cofniętym napastnikiem, ale z powodzeniem może grać na tej pozycji. „Mierzej” dużo widzi, ma wyobraźnię i umiejętności pozwalające mu zagrywać w sposób zaskakujący dla rywala. Jeśli dodamy do tego szybkość i świetne utrzymywanie się przy piłce, otrzymamy piłkarza, z którego absolutnie nie wolno rezygnować.
Boczni pomocnicy/skrzydłowi – czyli Jakub Błaszczykowski i Kamil Grosicki. Kapitan kadry zaliczył w niedzielę ogólnie dobre zawody, jednak jak na swoje możliwości – mocno przeciętne. Od takiego gracza jak Kuba trzeba wymagać, by nie tracił w idiotyczny sposób piłki podczas kontrataku czterech na trzech (w końcówce spotkania), podawał piłkę do kolegi tak, że ten ma problem z oddaniem strzału (sytuacja z Grosickim, po kontrze) czy w sytuacji sam na sam z bramkarzem wybiegał z piłką poza boisko. Fakt, Błaszczykowski zanotował masę dobrych zagrań, nie spowalniał akcji, nie holował niepotrzebnie piłki i nie podejmował głupich decyzji, ale wspomniane wyżej sytuacje zdecydowanie obniżają jego ocenę. Czegoś więcej spodziewaliśmy się również po Kamilu Grosickim. O sytuacji bramkowej już było, tam błąd popełnił zarówno podający, ale również przyjmujący piłkę, zawodnik Sivasporu mógł jednym zagraniem zgasić futbolówkę i przygotować sobie ją do strzału, zamiast tego poprawiał ją sobie trzykrotnie, co nie mogło się skończyć dobrze. Poza tym, w sytuacjach, gdy był już blisko bramki Gabbariniego, wydawało się, że ma klapki na oczach. Zamiast podawać do lepiej niekiedy ustawionych partnerów, „Grosik” chyba za każdym razem decydował się na strzał. Gdyby którykolwiek był niebezpieczny, można byłoby go rozgrzeszyć, jednak każdy bez wyjątku był właściwie podaniem do bramkarza. Grosicki jest jednak piłkarzem potrzebnym kadrze, zarówno on, jak i Sławomir Peszko powinni być powoływani na każde zgrupowanie i zależnie od formy dnia zajmować lub nie miejsce w wyjściowej jedenastce.

Napastnicy. Robert Lewandowski pokazał właściwie wszystko to, z czego jest już doskonale znany i za co powinien być szanowany. Zaliczył asystę przy pierwszym golu, a także jako przedostatni dotykał piłki w drugiej akcji bramkowej. Wielokrotnie uwalniał się spod opieki kilku rywali, imponował dynamiką, wyszkoleniem technicznym i zadziornością. Widać jednak było, że im mniej minut pozostawało do końca spotkania, tym bardziej napastnik Borussii tracił siły, zaś w końcówce właściwie snuł się po boisku. Ze względu na to, co pokazał we wcześniejszych fragmentach, można „Lewego” rozgrzeszyć, sezon był wszak długi, a mecz rozgrywany w upale. Do półtropikalnych warunków zaczął przyzwyczajać się Paweł Brożek, który pod koniec sezonu wywalczył sobie miejsce w składzie Trabzonspou (nie lada wyczyn, zważywszy, że klub ten do ostatniej kolejki walczył o mistrzostwo). Nasz napastnik z pewnością miło wspomina stadion przy Łazienkowskiej, w ostatnich dwóch występach zdobył tam bowiem aż cztery bramki. Ostatnia, wbita po akcji Lewandowskiego i ładnym podaniu Błaszczykowskiego, uświadomiła nam, że z takiego snajpera jak Brożek również nie warto rezygnować. Były piłkarz Wisły piłkarsko rozwinął się w Turcji, mimo że na placu przebywał zaledwie pół godziny, widać było, że jest w dobrej formie i przyda się jeszcze reprezentacji.
Pozostali rezerwowi grali zbyt krótko, by ich ocenić. Teraz podopiecznych Franciszka Smudy czeka mecz z Francją. Podobno w składzie szykują się kosmetyczne zmiany, któregoś z dwójki stoperów (oby Wojtkowiaka) ma zastąpić Kamil Glik, zaś zapewne za Kamila Grosickiego zagra świeżo upieczony tata, Ludovic Obraniak. Zważywszy na to, jak „Trójkolorowi” zagrali z Ukrainą, spotkanie zapowiada się na znacznie trudniejsze niż to z Argentyną.
Bardzo, bardzo dobry artykuł! W pełni zgadzam się
z autorem, ale chodzi mi przede wszystkim o sposób
ujęcia problemu i argumentację. Oby więcej ludzi,
którzy gdy mowa o reprezentacji Polski nie
najeżdżają na nią bezmyślnie.
Eh Smuda to nie trener, powinien trenować Ruch
Radzionków, moim zdaniem Lenczyk powinien trenować
R. Polski.Dla mnie ważne jest by Polska wyszła z
grupy, bo mamy dobry skład, ale Smuda nie potrafi
poprowadzić, już lepszy był Benhaker.