Są takie dni w życiu, kiedy naprawdę chciałbym kibicować jakiejś słabszej ekipie. Jedną z fundamentalnych zasad współczesnego futbolu jest wyczyścić portfele fanów najlepszych ekip jak najbardziej się da, a pozostałych – ile tylko się da. Tak oto, przyszła kolej i na mnie.*
KORESPONDENCJA Z ANGLII
To już nawet nie chodzi o przeliczanie złotówek na inne waluty, a potem głowienie się, ile by na to trzeba było zarobić. Tym nie mniej warto zaznaczyć, że uczestniczące w finale Ligi Mistrzów ekipy, to zespoły, które w Europie liczą sobie najwięcej za możliwość obejrzenia ich domowych meczów. Jeżeli do tego grona dodamy Arsenal F.C., powstanie największy finansowo-sportowy trójkąt Old Trafford-Emirates-Stamford Bridge, z którym konkurować jedynie mogą podobne ośrodki za Wielką Wodą.
Chelsea, Arsenal i Manchester United należą do tych niewielu zespołów, które na swoje mecze wyprzedają średnio 99% biletów. I owe kluby znakomicie zdają sobie z tego sprawę, zabierając od wiernych kibiców kolejne zarobione tygodniówki. Odliczając wszelkie podatki i składki, najtańsze sezonowe karnety na wymienione kluby równe są miesięcznym zarobkom przeciętnego Anglika. Jeżeli do tego zostaną dodane koszty podróżowania, coś na ząb i nie tylko przed i po meczu, najnowszy model koszulki (wszak te wydawane są niemalże, co rok!) oraz program meczowy (lokalna tradycja) to okazuje się, że średnio przez dwa miesiące w roku pracujemy tylko na bycie kibicem.
(Kibic to po angielsku supporter czyli ten, który wspiera, wspomaga. Przede wszystkim finansowo, co jest elementem niemalże tradycji wszelkiego rodzaju stowarzyszeń, związków, kółek zainteresowań działających w Wielkiej Brytanii. Stąd moda na kupowanie klubowych członkostw, jako formy utożsamienia się z danym zespołem i jego realnym wsparciem.)
Nawet w kraju o wysokim poziomie wzrostu gospodarczego takie wydatki muszą pozostawić piętno na domowych budżetach. Szacuje się, że przez trzy miesiące w roku mieszkaniec Anglii pracuje tylko na opłacenia wynajmu domu, bądź jego kredytu. Ciężko w takiej sytuacji połączyć koniec z końcem, a co dopiero kibicować swoim ulubieńcom. Przed kilkoma sezonami ManUtd jako pierwsze wprowadził „pół karnet” na mecze ligowe. Mając problemy finansowe można kupić bilet sezonowy na co drugi mecz „Czerwonych Diabłów”. Ot, wymogi klubu i fana spotkały się w połowie drogi.
Żeby jednak tego było mało – jest jeszcze ta Liga Mistrzów.
Mecze grupowe czy fazy pucharowej to jeszcze pół biedy. Kilka spotkań u siebie, kilka na wyjeździe. Ceny tych domowych są porównywalne z potyczkami ligowymi, natomiast chcąc polecieć na wyjazd trzeba liczyć się z lotami o podwójnej cenie. Żadna tania linia nie przepuści okazji zgarnięcia dodatkowej kasy od trzech-czterech tysięcy kibiców lecących w danym kierunku.
I tak przez dziesięć miesięcy w roku, między sierpniem a majem fani piłki nożnej są łupieni, grabieni i Bóg jeden wie, co jeszcze, ze swoich oszczędności. (W przerwie są finały ME i MŚ, ale to już inna historia.) Ale najlepsze przychodzi na koniec. Najbliższa naszemu sercu drużyna dostaje się do finału najważniejszych klubowych rozgrywek w Europie, ba! na świecie. Co nas tam czeka?
Biura podróży rezerwują loty do miast organizujących decydujący mecz na długo przed ćwierćfinałami. Bookują ile tylko lotów się da, ewentualne pomyłki wrzuca się potem w koszta. Kibiców zespołu, który dotarł do finału, czekają sześcio-siedmiokrotne opłaty lotniczych, lub horrendalnie drogie pakiety. Może się też okazać, że nie znajdzie się dachu nad głową na noc przed/po finale, jako że albo wszystko zarezerwowały już biura (a znajdziemy to w pakietach), albo hotelarze, świadomi napływu 40-50 tysięcy ludzi, chcą w dwa dni wyrobić kwartalny plan przychodu.
Z czym i gdzie zostajemy, podczas gry nasi ulubieńcy przygotowują się do wielkiego meczu? Oferta za 1500 funtów (przelot i nocleg po meczu) lub 1100 funtów za sam przelot i powrót tuż po meczu. Każda z nich droższa od najtańszego karnetu na cały sezon Premier League. Żadnego VIPostwa, żadnych przywilejów, żadnego jedzenia czy balowania. Po prostu tysiąc funtów lub więcej za dostanie się do Rosji na parę godzin – najtańsze z najtańszych pakietów. Nie ma nic bardziej irytującego, niż łatwość w zakupie biletu na finał, ale brak możliwości w dostaniu się tam.
W środę na moskiewskich Łużnikach Chelsea zmierzy się w finale Ligi Mistrzów z Manchesterem United, a obie ekipy będzie wspierało po 21 tysięcy fanów. I choć na murawie walkę stoczą dwie najlepsze klubowe drużyny Starego Kontynentu AD 2008, zachęcam chwilę pomyśleć także o ich sympatykach. Wiele poświęceń i wyrzeczeń kosztowało ich dostanie się tam, „tylko” by obejrzeć najważniejszy mecz w roku. Zaś tylko połowa z nich będzie się cieszyła po ostatnim gwizdku sędziego. A już za dwa tygodnie trzeba będzie odnowić karnety na kolejny sezon. Czy te wrażenia są faktycznie bezcenne?
* – Autor się nie dał i £1K+ za obejrzenie pierwszego w historii finałów LM z udziałem Chelsea nie zapłacił.
TVP podawała, że w najlepszym wypadku kibic będzie
musiał wydać 8 tysięcy złotych. Tyle kosztują
naprawdę ekskluzywne dwutygodniowe wakacje na jakiejś
egzotycznej wyspie ze wszystkimi bajerami. Finał LM
to finał LM, emocje i wrażenie niesamowite, ale
zgadzam się z autorem, że te ceny to przesada.
Kibicowanie na najwyższym poziomie to jednak drogie
hobby.
Na BBC znalazłem dzis newsa, że przeciętny kibic w
Moskwie na samo jedzenie, poruszanie się (tzw. życie)
wyda przez dwa dni średnio dodatkowe 400 funtów.
Podróż jednej osoby to ok. 1500-2000 funtów, więc
dobrze oszacowała ;-)