Z niejaką zgrozą w miniony czwartek odnotowałem, że popisy rodzimych klubów na europejskiej arenie wprawiły w nieme zadowolenie większość 36-milionowego narodu. - Oba wyniki można nazwać miłą niespodzianką (...) Piłkarze Groclinu Dyskobolii Grodzisk z bardzo dobrą zaliczką wracają do Polski - tak wspomniane występy raczył zrecenzować nawet jeden z czołowych polskich portali internetowych.
Ja tymczasem przypomnę, że wciąż są to ledwie kwalifikacje Pucharu UEFA, a mianem miłej niespodzianki okraszone zostały wymęczone zwycięstwo nad średniakiem ligi Kazachstanu (o przymiotach tego narodu w swoim filmie przekonał nas już nieoceniony Borat) oraz wyjazdowy remis z przedstawicielem, mimo wszystko na europejskim tle mocno przeciętnej, ligi ukraińskiej. Nie próbuję tu oczywiście negować niezaprzeczalnych korzyści, jakie rezultaty te niosą dla rodzimego piłkarstwa. Wszystko zaczyna sprowadzać się jednak do groteski, jeśli już kilka dni po pucharowym losowaniu prowadzący Groclin Jacek Zieliński ostrzega przed rywalami, którzy są ponoć mocni jak nigdy, a na swoim rozkładzie mają już między innymi OFI Kreta! W gębie niewiele lepszy okazał się też znany z ciekawych deklaracji Orest Lenczyk, który przed pierwszym gwizdkiem na stadionie w Dnipropietrowsku marzył o bramkowym remisie co, ku ogólnej radości całego narodu, w pocie i znoju na bratniej Ukrainie udało się wicemistrzom Polski wywalczyć. Minimalizm ludzi związanych z rodzimą kopaną jest wręcz porażający i nic dziwnego, że nawet najbardziej egzotyczni rywale bez najmniejszego respektu podchodzą do rywalizacji z ekipami wywodzącymi się z kraju między Odrą i Bugiem.
W trwającej rzeczywistości wręcz z rozrzewnieniem można wspominać sezon 2002/03, po zakończeniu którego rozpoczęła się niezbyt szybka, acz totalna degrengolada polskiej piłki klubowej. Jeszcze niespełna pół dekady temu pokonanie zespołu klasy Glentoranu Belfast, Sliemy Wandereres, NK Promorje, czy nawet FC Utrecht nie stanowiło dla rodzimych ekip żadnego problemu, a gracze z polskiej ekstraklasy niżej notowanym rywalom byli w stanie dokopać ze związanymi nogami, jakkolwiek by to komicznie nie wyglądało. Świat, nawet ten trzeci, szybko nas jednak dogonił i dziś musimy drżeć o wynik nawet wówczas, gdy po drugiej stronie boiska biegają podrzędni Łotysze, Macedończycy czy Gruzini. Przed pięcioma laty nasi reprezentanci na europejskiej arenie swój marsz zatrzymali dopiero na Schalke (Legia), Porto (Polonia), Maladze (Amica) i Lazio (Wisła). Za wyjątkiem Warszawian, którzy bezdyskusyjnie ulegli późniejszemu zdobywcy Pucharu UEFA, pozostałe kluby jak równy z równym rywalizowały z przedstawicielami wyższych piłkarskich kultur z Niemiec, Włoch i Hiszpanii. I jak to się ma do Cementarnicy Skopje, FK Ventpils, Valerengi Oslo czy Dinamo Tbilisi, na których swoją przygodę z pucharami kończyły rodzime kluby w latach późniejszych? Nie skomentuję.
W europejskiej hierarchii lecimy na łeb na szyję, a pozycję Orange Ekstraklasy najlepiej obrazuje Ranking UEFA. Przed rozpoczęciem spotkania z Dnipro, komentujący ten mecz dla TVP Maciej Iwański wspomniał wprawdzie mgliście o tajemniczych ‘współczynnikach’ i ich związku z niską pozycją polskich klubów w międzynarodowym futbolu, myśli konstruktywnie rozwinąć jednak nie potrafił. Dam głowę, że sam nie za bardzo wiedział o co chodzi, śpieszę więc z wyjaśnieniem. Owe ’współczynniki’ są owocną punktów zgromadzonych przez ekipy danej nacji w starciach z zagranicznymi rywalami, podzielonych na wszystkie drużyny startujące w odpowiednim sezonie w pucharach i zsumowane z ostatnich pięciu lat, a wszystko to decyduje o ilości zespołów, jakie dany kraj może desygnować do europejskich popisów. I tak jeszcze cztery lata temu ledwie 0,150 punktu (wówczas jeden remis wart był ćwierć oczka!) zabrakło nam, aby szansę występu w eliminacjach Champions League otrzymały dwie polskie drużyny. Dziś daleko nam nawet do odzyskania trzech miejscówek w Pucharze UEFA, a o podrzędne pozycje rywalizujemy ze Szwecją, Słowacją i Izrealem, których przedstawiciele w Europie znaczą dokładnie tyle co nasze, a więc dokładnie nic.
Od dawnej pozycji dzieli nas obecnie 5 oczek, co w wolnym przeliczniku stanowi równowartość 8 zwycięstw w fazie zasadniczej ‘pucharu pocieszczenia’. To wystarczy, oczywiście pod warunkiem, że wyprzedzający nas rywale punktu nie zdobędą ani jednego. Przed polskimi klubami rysują się więc horyzonty wielce budujące, a dla lepszego efektu dodam jeszcze, że w tym sezonie bilans lepszy od naszego mają między innymi Cypr, Estonia, Litwa i Białoruś, a dokładnie identyczny – Łotwa i Armenia. Niestety, przesłanek dających nadzieje na nagłe powstanie klubowej piłki z martwych absolutnie nie widać i nie dojrzymy ich, póki piłkarze znad Wisły nie pozbędą się respektu dla rywali, na spotkania z którymi taktyka ograniczyć winna się do umiłowanego przez Janusza Wójcika ‘golenia frajerów’. Naszym zawodnikom nie brakuje umiejętności, problemem jest psychika. wiarę w zwycięstwo wpoił swoim podopiecznym Leo Beenhakker i od razu przyniosło to wymierny efekt. Do szczęścia potrzeba tak niewiele, ale niestety, w chwili obecnej pozostaje radować się tym, co jest. Nieobliczalni i zawsze groźni Kazachowie znów ugięli się pod biało-czerwoną husarią (z domieszką gwardii peruwiańskiej, macedońskiej i kto wie jakiej jeszcze – prawie jak pod Grunwaldem), a potężną ekipę znad Dniepru mamy ponoć na widelcu. Kolejny wspaniały triumf polskiego futbolu jest na wyciągnięcie ręki.