Batalia pod znakiem huku, dymu i ognia na korzyść „Legionistów”


To była wojna, na którą czekał cały Wrocław. Wojna, którą zdecydowanie wygrała Warszawa

8 grudnia 2019 Batalia pod znakiem huku, dymu i ognia na korzyść „Legionistów”
Piotr Matusewicz / PressFocus

Za każdym razem, gdy do Wrocławia przyjeżdża Legia Warszawa, atmosfera wśród mieszkańców (bo nie tylko kibiców!) stolicy Dolnego Śląska gęstnieje do niewyobrażalnego poziomu. Całe dzielnice, fanatycy, staruszkowie czy rodziny z dziećmi idą tego dnia na stadion, żeby zobaczyć jedną z najbardziej rozgrzewających batalii w całym roku. Czy dzisiejsza do takowych należała? Powiedzieć "tak", to jak nic nie powiedzieć. Bo oprócz ognia w oczach piłkarzy zobaczyliśmy również ogień na niebie.


Udostępnij na Udostępnij na

Dzisiejsze spotkanie już od samego początku osiągnęło tempo godne pojedynku o mistrzostwo Polski. „Legioniści” próbowali grać w – typowym dla siebie – dominującym stylu, który zmuszał gospodarzy do defensywy we własnym polu karnym, natomiast wrocławianie starali się robić to, co zwykle przynosi skutki – atak skrzydłami.

Śląsk Wrocław spadł z nieba do piekła

Jak to mówią, wszystko było podane jak na tacy. Damian Gąska wbiegł z piłką w pole karne i napotkał nogi Igora Lewczuka, który sprokurował rzut karny. Już w 6. minucie spotkania! Nie trudno się domyśleć, że ten mecz ułożył by się dla ekipy Vitezslava Lavicki idealnie, gdyby nie przestrzelona jedenastka. Robert Pich nie przyzwyczaił kibiców Śląska do takiego stanu rzeczy, dlatego ogromny zawód w tamtej chwili był wręcz wskazany. A jak słynne piłkarskie porzekadło dowodzi, niewykorzystane sytuacje się mszczą.

Legia po odparciu krytycznego ciosu (wybronionego kapitalnie przez Radosława Majeckiego) ruszyła do ataku, co skończyło się dla Śląska bardzo niepomyślnie. Indywidualna akcja Karbownika, dynamiczne wejście w pole karne, celne podanie do kolegi na wysokości światła bramki i gol… Paweł Wszołek z czwartym golem w obecnym sezonie ekstraklasy. Co ważne, w tej sytuacji zaważyło coś, czego Vitezslav Lavicka mógł się obawiać, a więc umiejętności użytkowe poszczególnych zawodników. W tym aspekcie Legia Warszawa przeważała na przestrzeni niemal całego spotkania. Spotkania, które do końca pierwszej połowy było w wykonaniu WKS-u bardzo niemrawe.

Najpierw dym i ogień, a później kapitulacja twierdzy

W pewnym momencie do piłkarskiego show dołączyli kibice, którzy – żartobliwie mówiąc – omal „nie puścili wrocławskiej chałupy z dymem”. Najpierw (kulturalny) pokaz pirotechniczny wykonali „Legioniści”, a później, jakby z potrójną mocą, odpowiedział na to sektor najbardziej zagorzałych kibiców wrocławian. I to jak! Z ogromnym hukiem, który raz po raz niósł się po stadionie za sprawą wyrzutni petard. Wrażenia wizualne? Świetne. Wrażenia ogólne? Zdecydowana przesada, którą później kontynuowali jeszcze fani przyjezdnych.

Druga połowa była dla dotychczasowego lidera ekstraklasy wyzwaniem na miarę pokonania Goliata. Defensywa „Legionistów” spisywała się bowiem bardzo dobrze, o czym doskonale świadczył fakt, że Majecki nie miał zbyt wiele pracy między słupkami. Śląsk Wrocław natomiast, cierpiał na mankamenty, które na przestrzeni sezonu 2019/2020 dają się we znaki w mniejszym lub większym stopniu. Po pierwsze, solidnego punktu oparcia nie oferował dzisiaj Erik Exposito z Damianem Gąską (na dziesiątce), a po drugie, na grze w środku pola wyraźnie odbiła się absencja Krzysztofa Mączyńskiego. Znana wcześniej reguła została zatem podtrzymana: wrocławianie bez byłego reprezentanta Polski w składzie tracą swój handicap.

Druga bramka dla „Legionistów” wisiała w powietrzu przy każdym możliwym ataku na bramkę Matusa Putnocky’ego. Bramkarz Śląska niekiedy musiał się poważnie wysilać, by nie dopuścić do straty drugiej bramki, ale nawet jego dobra dyspozycja dosięga kiedyś granicy. Dzisiejszego wieczoru defensywa gospodarzy nie potrafiła blokować skrzętniej skonstruowanych akcji ofensywnych piłkarzy rywala, co po raz kolejny wykorzystał Michał Karbownik. Rajd, podanie, gol. Drugi cios zadał Kante, a niedaleko później rolę kata przyjął Luquinhas. 3:0 – Śląsk Wrocław rozegrał jedno z najgorszych spotkań w obecnym sezonie PKO BP Ekstraklasy, przyjmując jednocześnie spory kubeł zimnej wody na głowę. W ramach pocieszenia można jedynie dodać, że WKS przegrał na własnym stadionie po raz pierwszy od ponad pół roku.

***

Na osobne wyróżnienie zdecydowanie zasługuje frekwencja kibiców, którym nie straszne były zimowe przymrozki. Pojawili się oni dzisiaj na tyle licznie, by zapisać się wśród najlepszych wyników w historii stadionu. Było ich prawie 32 tysiące!

 

 

 

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze