Angielska herbatka: Analogie


Jeden punkt – właśnie tyle wynosi dorobek pierwszej czwórki zeszłego sezonu Premiership zdobyty w szóstej kolejce. Po raz pierwszy wyższość rywala musiała uznać Chelsea. Co ciekawe, w sytuacji tej można doszukać się analogii. Wystarczy spojrzeć wstecz...


Udostępnij na Udostępnij na

Już na długo przed pierwszym gwizdkiem sędziego wiadomo było, że hitem tygodnia będzie starcie Manchesteru City z Chelsea. Obie drużyny połączyła dość podobna, a co istotne, niezbyt odległa przeszłość. Kluby są w trakcie swego najbardziej zamożnego okresu, a wsparcie hojnych inwestorów pomaga w solidnej budowie na frontach i medialnych, i piłkarskich. Przed rozpoczęciem spotkania pokusiłem się o przeanalizowanie statystyk z zeszłego sezonu i zestawienie ich z obecną sytuacją. „The Citizens”, aż się prosili, żeby wygrać.

Almunia lepsze występy przeplata ze słabszymi
Almunia lepsze występy przeplata ze słabszymi (fot. skysports.com)

W zeszłym sezonie, gdy w 15. kolejce doszło do starcia ówczesnych podopiecznych Ancelottiego oraz Marka Hughesa, obie ekipy były w trakcie pewnego okresu – pomyślności i jej całkowitego przeciwieństwa. Zawodnicy City zrównali klubowy rekord uzyskanych z rzędu remisów w lidze, było ich aż siedem. Seria byłaby do przyjęcia, gdyby jej skutkiem były starcia z potentatami. Tymczasem punkty urywały im takie kluby, jak na przykład: Wigan, Fulham, Birmingham, Burnley i Hull. Rezultatem tego była dopiero siódma pozycja w tabeli. Inaczej rzecz się miała u londyńskiej ekipy, która po czternastu kolejkach okupowała fotel lidera. Chociaż miała ona swoje słabsze chwile, jak choćby podczas sromotnej porażki z Arsenalem (0:3), to jednak nie odpuszczała przy drużynach pokroju Blackburn i aplikowała rywalom worek bramek.

Przed szóstą kolejką sytuacja w tabeli klarowała się jasno. Pięć zwycięstw Chelsea, tylko jedna stracona bramka, dwadzieścia więcej strzelonych. Absolutna dominacja w lidze. Manchester tymczasem zdążył już zaznajomić się z goryczą porażki, a także dwoma remisami. Wywalczone punkty i czwarta lokata nie odzwierciedlały mizernego stylu gry, gdyż właśnie taki on był, wyłączając spotkanie z Liverpoolem. Zatem znów mieliśmy dwie drużyny, przeżywające dwa różne okresy, sytuacja dość podobna do tej z zeszłego sezonu. I w tym przypadku mecz miał się odbyć na City of Manchester Stadium. Zastanawiające zatem było, czy podopiecznych Manciniego stać na trzecie z rzędu zwycięstwo nad „The Blues”. Stać, i chyba znaleźli oni patent na tą drużynę, gdyż mistrzowie Anglii po raz kolejny dali się pokonać fantastycznie funkcjonującej linii pomocy. Znów kluczową rolę odegrał gość od czarnej roboty, czasem być może mało doceniany, ale ciężko pracujący i widoczny De Jong. Tak samo starał się w ataku Tevez i to znów on strzelił zwycięskiego gola. Ot takich analogii do spotkania z zeszłego sezonu widać zatem mnóstwo. Ciekawe tylko, czy porażka ta wytrąci Chelsea z równowagi. Raczej nie, czy cokolwiek będzie w ogóle wstanie ich powstrzymać?

Arsenal! United! Tottenham! Liverpool! – potencjalne ekipy można wykrzykiwać bez końca. Pytanie moje może jednak by nie miałoby sensu, gdyby wszystkie te drużyny grały na miarę oczekiwań, a na razie po prostu tak nie jest. W przypadku „The Gooners” na pierwszy ogień oczywiście idzie kwestia bramkarza, konkretnie niestabilności na tej pozycji. Fabiański popełni błąd, Wenger powyrywa sobie włosy, do gry wraca Almunia i tak w kółko. Występ Hiszpana w starciu z West Brom przypominał mi jednak sinusoidę. Najpierw obronił on karnego, by potem popełnić gafę przy golu Gonzalo Jara. Ostatecznie skończyło się na niemałych emocjach i mniejszym złu. Częściowe odrobienie strat nie jest jednak żadnym usprawiedliwieniem, na Emirates Stadium z takim rywalem wynik jest nie do przyjęcia. A darmowe punkty poleciały już przecież kolejkę wcześniej, w Sunderlandzie. United – remis z Fulham – niedopuszczalny i haniebny podział punktów z Evertonem i mecz z Boltonem, który również zakończył się jednym punktem dla podopiecznych Fergusona. Tottenham już w ogóle zadziwia. Najpierw problemy z łatwym prześlizgnięciem się do fazy grupowej Ligi Mistrzów, a potem porażka ze słabiutkim w tamtym okresie Wigan, remis z coraz mocniejszym West Brom, a ostatnio klęska w derbach Londynu z West Hamem. O Liverpoolu pisałem już w ostatnim artykule. Wygląda więc na to, że na razie tylko Chelsea nie przeplata lepszych spotkań ze słabszymi (no chyba, że można za taki uznać ten z Newcastle w ramach Carling Cup, lecz desygnowany wtedy skład mówi sam za siebie).

Podopieczni „Carletto” mają trzy punkty przewagi i otwierają stawkę w lidze angielskiej. Rozgrywki te wygrywa się jednak pokonując wszystkich, nie tylko potentatów, co można odnieść chociażby do postawy Manchesteru City. Ciekawe, jak ten klub poradzi sobie z Newcastle. No i Chelsea – czy w derbach Londynu z Arsenalem udowodni, że jest nie do powstrzymania?

Najnowsze