Dzisiejsza „Angielska Herbatka” na filmowo. Nawiązanie do zeszłorocznego hitu Christophera Nolana nie jest przypadkowe, scenariusz wczorajszego meczu Tottenhamu i Manchesteru City wyglądał bowiem jak żywcem wzięty z ostatniego Batmana. Ciekawie było także na Anfield Road, gdzie Luis Suarez zrobił to, co prezentował przez lata Diego Maradona. Super Sunday nie zawiodła, nawet najbardziej wybredne podniebienia zostały wczorajszego popołudnia zaspokojone – i nie mówię teraz o Luisie Suarezie…
White Hart Lane było wczorajszego dnia niczym wychodzenie pod górę na nogach, by po godzinie mordęgi zjechać na nartach w parę chwil. Dlaczego nawiązałem do filmu Nolana? Scenariusz meczu toczył się właśnie jak w trzeciej odsłonie opowieści o skrzydlatym nietoperku. Oto do Gotham (White Hart Lane) przybyli źli (Manchester City) i szybko zaprowadzili spokój przypieczętowany golem zdobytym przez Nasriego.

Batman (czyli Tottenham) przez niemal cały film dostawał wciry, by w końcu bohatersko podnieść się i w siedem minut dobić Bane’a (City). W roli głównej zamiast Christiana Bale’a wystąpił nie kto inny jak Gareth Bale (obaj Walijczycy – ciekawe, nieprawdaż?), a White Hart Lane zostało uratowane i wciąż walczy o Ligę Mistrzów. A teraz całkiem poważnie – gorące numerki:
7 – właśnie tyle minut zajęło Tottenhamowi wbicie trzech igieł w obrzydliwie bogate cielsko potentatów z Etihad Stadium. Podanie na 1:1 Bale’a do Dempseya zewnętrzną częścią stopy – marzenie.
11 – Gareth Bale po raz kolejny udowodnił, że można na niego liczyć i że to on jest zawiadowcą tej stacji, a jak dla mnie – najlepszym graczem sezonu. Na jego miejscu siedziałbym spokojnie na White Hart Lane i pozwolił działaczom „Kogutów” budować wokół siebie jeszcze lepszy zespół. Żaden Real, żadne City, chłopaku – tak nie buduje się legend.
60, 61, 71 – minuty, w których Andre Villas-Boas dokonał roszad w swoim zespole. Portugalczyk zaszalał, jak na siebie, wyjątkowo i brawa mu za to. Każdy z wprowadzonych zawodników dał nową jakość i przyczynił się do zwycięstwa.
60 – Lewis Holtby ma smykałkę do fajnej kombinacyjnej gry. Widać, że trzyma głowę wysoko i podaje do przodu. O wiele bardziej produktywny niż Gylfi Sigurdsson, którego zastąpił. Duża liczba podań, asysta przy golu na 2:1 w wykonaniu Defoe.
61 – Tom Huddlestone ma brzuszek jak garnek, ale od wczoraj jest to garnek złota. Olbrzymi pomocnik dobrze rozgrywał, podawał celnie, a nierzadko na kilkadziesiąt metrów. Zupełnie inna jakość gry niż Scott Parker, który nie dość, że zawalił gola na 0:1, to spisywał się, delikatnie mówiąc, średnio. Bez pomysłu z przodu, nieskutecznie w destrukcji. A pomyśleć, że niedawno jeszcze był graczem roku. A sam Huddlestone? Prostopadłe podanie na 3:1 do Bale’a – palce lizać.

71 – Jermaine Defoe zrobił po prostu swoje. Dostał od Holtby’ego piłkę z głębi pola na lewe skrzydło, zszedł na prawą nogę i wobec słabej asekuracji Nastasicia wpakował futbolówkę obok bezradnego Harta. Tylko tyle i aż tyle.
1 – najważniejsza liczba weekendu dla „Kogutów”. Właśnie tyle meczów (wraz z Chelsea) więcej mają do rozegrania w lidze niż Arsenal – bezpośredni rywal w walce o Ligę Mistrzów. Wszystko w nogach i głowach podopiecznych AVB. „Koguty” mają w tym momencie pole position do LM. Drżyj Arsenalu.
Śledź Bloody Football! na Facebooku
Na Anfield natomiast zaczęło się uroczyście, była minuta ciszy, ale i tak w centrum wydarzeń stanął on – miłośnik sagi „Zmierzch” i „Milczenia owiec” – Luis Suarez. Urugwajczyk przeszło trzy lata nie smakował już ludzkiego mięsa i postanowił zaatakować ponownie. W listopadzie 2010 roku jego ofiarą padł Otman Bakkal. Tym razem swoją smakowitością Luisa uwiódł Branislav Ivanović. Nie wiem, czy Serb jest wybitnie smaczny, mogę jedynie wierzyć w kulinarny gust Suareza.
A przechodząc w poważny ton – Urugwajczyk staje się coraz bardziej dziki, przypominając borsuka złapanego w sidła. Nie panuje nad emocjami i wyczynia coraz dziksze cyrki. Sam mecz był za to bardzo ciekawy. Prowadzenie „The Blues” dał strzałem głową… Oscar, którego krycie zupełnie odpuścił Daniel Agger. Wyrównał Sturridge, jednak pięć minut później Eden Hazard uderzeniem z karnego znów wyprowadził Chelsea na prowadzenie. Taki stan utrzymał się aż do… Czas zatem na cyferki:
7 – Luis Suarez, a od wczoraj raczej bohater „Wywiadu z wampirem” Louis de Pointe du Lac. Urugwajczyk jest unikatowy. Moje uczucia wobec niego lawirują w totalnie ambiwalentny sposób. Z jednej strony uwielbiam jego popisy boiskowe – dryblingi, strzały, szybkość, kreatywność. Z drugiej zaś irytuje mnie niemiłosiernie – swoim pretensjonalnym sposobem bycia, gryzieniem, obrażaniem. Taki kiedyś był Maradona. Z jednej strony się go kochało, z drugiej nie trawiło. Suarez wczoraj pokazał głupotę, ale i geniusz. Bezmyślnie sprokurował rzut karny i pogryzł Ivanovicia, ale także zanotował piękną asystę przy golu na 1:1 Danny’ego Sturridge’a, a także sam wyrównał głową na 2:2 w doliczonym czasie gry. Ogień i woda w jednym.
15 – Daniel Sturridge. Pamiętam jak dziś poprzednią Super Sunday, kiedy „The Reds” grali z Manchesterem United i Liverpool zaczął grać dopiero po przerwie, kiedy na boisko wszedł Danny. Tak było i tym razem. Momentalnie po wejściu na plac zaakcentował swój udział zdobyciem gola, a w 97. minucie gry zaliczył asystę przy trafieniu Suareza. Brendan – powtarzaj sobie w głowie ten numer koszulki niczym mantrę przy następnym ustalaniu składu.

23 – Jamie Carragher. Coś mi się wydaje, że on tu jeszcze trochę pogra. Ma pewny plac u Rodgersa i odwdzięcza mu się piękną grą. Perfekcyjnie trzymał tyły niczym rybak siatkę ze zdobyczami. Co prawda nie ta szybkość, ale jak on się ustawia! Klasa sama w sobie, betonowa solidność i kwintesencja ducha „The Reds”.
9 – Fernando Torres. Hmm… Oddajmy głos Williamowi Shakespeare’owi: „The rest is silence”.
97 – o jedną minutę za dużo. Sędzia główny tego meczu Kevin Friend nie powinien był pozwolić liverpoolczykom na przeprowadzenie tej ostatniej akcji. No cóż – był „Fergie time”, niech będzie i „Suarez time”. A może „Kevin Friend(ly) time”?
5 – przez tyle jeszcze meczów bossem Chelsea będzie najsławniejszy interim manager w historii futbolu, Rafa Benitez. Mój nos mi mówi, że jeszcze kiedyś poprowadzi on „The Reds”. Jego przeszklone od łez oczy sprzed meczu także.
Super Sunday nie zawiodła, a dzisiaj może być i Super Monday. Jeśli tylko Christian Benteke nie wywinie jakiegoś numeru, to dzisiaj na Old Trafford poznamy nowego (starego) mistrza. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Sir Alex zdobędzie swoje 13. mistrzostwo Anglii i całościowo 20. w historii dla United, dlatego już szykuje swój szczęśliwy sweter, kultowy czarny płaszcz i paczkę gum do żucia.
Ostatnie tango Szkota? Spokojnie, sir Alex jeszcze tu wróci. Ten stary szczwany lis ma w rękawie jeszcze niejednego asa i niejeden raz nas zaskoczy, ku rozpaczy angielskich dziennikarzy bojących się go jak ognia. Mikołaj Gogol pisał: „Starość spogląda na świat przez pryzmat rozsądku, a nie uczucia”. A rozsądku akurat Fergusonowi nigdy nie brakowało. Szkot sam najlepiej wie, jaki jest poziom naładowania jego baterii, i jeśli w sierpniu usiądzie na ławce trenerskiej na Old Trafford, możemy być pewni jednego – będzie pod każdym względem perfekcyjnie przygotowany. Zresztą jak zawsze. Czas zatem na ostatnie liczby tego weekendu:
14 & 21 – założę się, że właśnie te dwie liczby galopują już w głowie Szkota niczym konie wyścigowe, na które Ferguson tak kocha stawiać. „Fergie time” wciąż trwa, a w sierpniu zacznie się nowa gonitwa.
Adebayor zniszczy ten śmieszny klub HAHAHAHAHA
Przyznam Adebayor do wybitnych graczy nie należy
dzięki Bogu ściągniemy Damaio :)