„Obywatele” znów przyjaźni obywatelom Anglii


Letnie okno transferowe na Wyspach rokrocznie przynosi kibicom tamtejszego futbolu wielką dawkę emocji. Nie inaczej, a nawet lepiej, jest obecnie. Praktycznie każdego dnia kluby Premier League donoszą o zakontraktowaniu nowych zawodników, w czym zdecydowanie przodują – jak na razie – Liverpool FC oraz Manchester United. Interesująca jest natomiast widoczna zmiana w polityce transferowej rywali „Czerwonych Diabłów” zza miedzy, „The Citizens”. 


Udostępnij na Udostępnij na

Manchester City, bo o nim mowa, pozostaje wyjątkowo pasywny, jeżeli chodzi o powiększanie swojej kadry. Jak do tej pory popularni „Obywatele” sprowadzili do siebie jedynie czterech piłkarzy (nie uwzględniamy tu dziewięciu kolejnych, wracających z wypożyczeń), za których szejk Mansour bin Zayed i jego świta zapłacili „tylko” ok. 80 mln funtów. Kwota ta dla większości ludzi na świecie jest wręcz kolosalna, ale dla przyzwyczajonych do pławienia się w luksusach bajecznie bogatych właścicieli Manchesteru oznacza tyle co nic. Wystarczy powiedzieć, że w zeszłym roku transfery nowych futbolistów kosztowały ich ok. 90 mln, co w porównaniu z trwającymi zakupami wicemistrza Anglii nie robi wielkiego wrażenia, ale już np. przed startem sezonu 2013/2014 jego nowe nabytki kosztowały ponad 100 mln funtów. Gdybyśmy zaś zechcieli policzyć, ile kosztowali wszyscy zawodnicy sprowadzeni od września 2008 r., kiedy grupa Abu Dhabi United Group Investment and Development Limited postanowiła przejąć Manchester City, wyszłoby nam, że prawa do ich nabycia wyniosły łącznie ponad pół miliarda funtów.

Złoty, niezdecydowany chłopiec

Ale kto bogatemu zabroni? Teraz jednak arabscy szejkowie obrali inną strategię pozyskiwania piłkarzy. Trener „Obywateli” nie może już oczekiwać od swoich przełożonych tego, że gdy wpadnie mi w oko dany gracz, wystarczy później udać się do gabinetu bin Zayeda, podać nazwisko delikwenta i… czekać aż zawita on na Etihad Stadium. Tak było jeszcze całkiem niedawno – nieważne kto ile kosztował, gdyż dla włodarzy City nie ma w środowisku piłkarskim kogoś, kogo nie mogliby pozyskać. Czasami może tylko zdarzało im się trafić na wyjątkowo opornego, który pozostawał niewzruszony, gdy panowie w długich, białych szatach kusili go milionami petrodolarów. Ale takich „romantyków” jest dziś już niestety bardzo mało.

Nie zalicza się do nich jednak Raheem Sterling, jeden z najbardziej utalentowanych pomocników młodego pokolenia w Europie, laureat nagrody Golden Boy 2014. Już od ponad roku brytyjskie media donosiły, że parol zagięli na niego pięciokrotni mistrzowie Anglii. Grając jeszcze w Liverpoolu, 20-latek z jamajskiego Kingston (urodził się w ojczyźnie Boba Marleya, ale wychowywał na Wyspach) nie ukrywał, że coraz bardziej ma dość nieudolności swoich kolegów i trenera LFC, którzy od kilku lat mają problemy z nawiązaniem równorzędnej walki z najlepszymi teamami Premiership: Chelsea, Arsenalem, United i City właśnie. Wyjątkiem był sezon 2013/2014, kiedy „The Reds” zdołali zająć drugie miejsce w lidze, za plecami „Obywateli”. To jednak dla piłkarza pokroju Raheema zdecydowanie za mało. Czarnoskóry młodzieniec uznał najwyraźniej, że na Anfiel Road nie czeka go już nic lepszego i dlatego postanowił odejść do City. Liverpool zarobił na tej transakcji niespełna 50 mln funtów, a więc rozstanie ze swoją dotychczasową gwiazdą nie było dla kibiców „The Reds” szczególnie bolesne.

Tym bardziej że wszyscy sympatycy 18-krotnych mistrzów Anglii mieli już serdecznie dosyć krnąbrnego zawodnika, a także jego menedżera – Aidyma Wardema – przez kilka miesięcy igrających z ich uczuciami. Jednego dnia dwaj niezdecydowani panowie zapewniali, że Raheem lada moment podpisze nowy, długoterminowy kontrakt z LFC, by kilka dni później obwieścić wszem wobec, że jednak oferta „Obywateli” jest o wiele bardziej kusząca. Doszło nawet do tego, że dawny gracz Liverpoolu reprezentujący czerwone barwy w latach 1989-1992 nazwał swego o ponad 30 lat młodszego kolegę po fachu „pier…, zepsutym gówniarzem”. Słowa te najdobitniej oddają stosunek znacznej części liverpoolczyków względem swego niedawnego idola, któremu pieniądze właścicieli Manchesteru City najwyraźniej zawróciły w głowie.

Dopływ angielskiej krwi

Z drugiej jednak strony trzeba przyznać, że w tym momencie wicemistrzowie Anglii są zdecydowanie lepszą drużyną niż Liverpool. Ekipa Manuela Pellegriniego zeszły sezon zakończyła z niczym, ale jej kadry nie spotkała ostatnimi czasy żadna rewolucja, jak ma to miejsce w przypadku „The Reds”. Brendan Rodgers i jego współpracownicy sprowadzają na Anfield nowe twarze z regularnością godną podziwu, ale nie jest pewne w stu procentach, czy w tym szaleństwie jest metoda. Zastrzyk nowej krwi na pewno się przyda, ale zgranie zespołu zajmie irlandzkiemu szkoleniowcowi zapewne dużo czasu, a i tak nie wiemy, czy zdoła tego dokonać. Najwyraźniej niepewność ta nie spodobała się także Sterlingowi, który ma ochotę zapisać na swym koncie wreszcie jakiś znaczący sukces.

https://www.youtube.com/watch?v=a0Qp5WtM4eI

Dokładnie z takimi samymi nadziejami z oferty Man City skorzystał inny Anglik, dotychczasowy pomocnik Aston Villi Birmingham, Fabian Delph. Nie najmłodszy już (w listopadzie skończy 27 lat) środkowy pomocnik będzie miał za zadanie załatać dziurę po odejściu do Liverpoolu Jamesa Milnera, a także odciążyć starzejącego się nieuchronnie Yayę Toure. W zeszłym sezonie Delph rozegrał 28 spotkań, jeśli chodzi o rozgrywki ligowe, zajmując ze swoim byłym już klubem dopiero 17. miejsce w lidze, ale zdecydowanie lepiej on i jego koledzy poradzili sobie w krajowym pucharze. Dowodzeni przez Christiana Benteke, który jest już praktycznie kolejnym nowym piłkarzem (a jakże by inaczej!) Liverpoolu, „Lwy” dotarły do wielkiego finału FA Cup, w którym musieli jednak uznać wyższość broniącego tytułu Arsenalu, ulegając „Kanonierom” aż 0:4. Mimo tak wyraźnej porażki władze Manchesteru nie zniechęciły się i postanowiły sfinalizować transfer Fabiana.

Jego przenosiny do „Miasta Włókniarzy” są tym bardziej zaskakujące, że nigdy nie uchodził on za wirtuoza futbolu. Ot, solidny rzemieślnik, który tylko od wielkiego dzwonu potrafi pokazać coś ekstra. Zdecydowanie częściej swoimi umiejętnościami czarował wspomniany Benteke i to jego prędzej można było spodziewać się w City niż Delpha, ale szejk bin Zayed postanowił zagrać wszystkim na nosie. Anglik kosztował 8 milionów funtów, a za miesiąc gry w błękitnej koszulce „Obywateli” ma inkasować okrągłe 100 tys. Któż nie skorzystałby z takiej oferty? Na pewno nie Delph, który złapał chyba Pana Boga za nogi. Większość zawodników jego pokroju może jedynie pomarzyć o ofercie z klubu takiego jak triumfatorzy Premier League 2014, a jemu udało się dokonać pozornie niemożliwego. Jest tylko jeden problem: wymagania w City są zdecydowanie większe od tych, jakie stawiano przed Fabianem za czasów jego gry w Aston Villi i nie wiadomo, czy nowy podopieczny Manuela Pellegriniego zdoła im sprostać.

Importowe pomyłki

A jakie ryzyko podejmuje nowy pracodawca Delpha? Właściwie żadne, W przeszłości podejmowali znacznie bardziej ryzykowne transfery, w dodatku opiewające na dużo większe kwoty. Wystarczy wspomnieć takich grajków jak chociażby Robinho czy Mario Balotelli. Obaj prezentowali się w kratkę, doskonałe mecze przeplatając wprost beznadziejnymi. Żadnego z nich nie ma już na Etihad, a klub mimo wszystko ma się dobrze, nawet jeśli zdarza mu się zakończyć sezon bez ani jednego pucharu, jak to miało miejsce ostatnio. Warto zauważyć także fakt, że z czterech nowych twarzy „Błękitnych” aż trzech legitymuje się angielskim obywatelstwem, ponieważ rodakiem Sterlinga i Delpha jest Patrick Roberts sprowadzony z Fulham za ok. 5 mln funtów. Dla porównania przed rozpoczęciem ubiegłego sezonu do Manchesteru przybył tylko jeden Brytyjczyk (znów nie uwzględniamy graczy powracających z wypożyczeń), a mianowicie Frank Lampard. Z kolei dwa lata temu. w trakcie letniego okna transferowego, arabscy szejkowie nie zakontraktowali ani jednego futbolisty wywodzącego się z kraju, gdzie siedzibę ma ich klub. Odrobinę inaczej wyglądało to 36 miesięcy temu, gdy zatrudnienie na Etihad znaleźli Scott Sinclair oraz Jack Rodwell.

Wygląda więc na to, że błękitna część Manchesteru ponownie staje się przyjazna dla obywateli Imperium. Być może ktoś w siedzibie City zrozumiał wreszcie, że piłkarze z importu nie zawsze gwarantują sukcesy. Potwierdzeniem tej tezy może być przykład Eliaquima Mangali, który do drużyny Manchesteru dołączył rok temu za kilkadziesiąt milionów funtów, by później przegrywać notorycznie walkę o grę w pierwszym składzie z 34-letnim Martinem Demichelisem. Nawet jeśli Sterling, Delph i Roberts również zawiodą na całej linii, żaden z angielskich brukowców nie zarzuci Mansourowi bin Zayedowi, że nie wspiera wyspiarskiego futbolu, jak to miało miejsce całkiem niedawno, gdy hurtowo kupował zawodników z zagranicy.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze