Arsenal atakował, Manchester liczył na cud. I się doczekał


22 listopada 2014 Arsenal atakował, Manchester liczył na cud. I się doczekał

O grze "Czerwonych Diabłów" w wygranym z Arsenalem 2:0 spotkaniu można powiedzieć jedno –  zawodnicy czekali na cud. I się doczekali. 


Udostępnij na Udostępnij na

„Czerwone Diabły” wyglądały dzisiaj jak przestraszone dziewczynki, które przed spaniem naoglądały się horrorów. Podopieczni Van Gaala trzęśli portkami na samą myśl o dotknięciu piłki, taktyka polegała zaś na wyrzuceniu futbolówki daleko do Di Marii, zakładając oczywiście, że ta jakimś cudem będzie w ich posiadaniu. Dalej plan nie przewidywał zbyt wiele, bo mało kto wierzył, że piłka do Argentyńczyka w ogóle będzie docierać, więc były zawodnik Realu próbował ciągnąć do przodu, nie mając nikogo do pomocy. Tak Manchester wyglądał przez niemal całe spotkanie. Stawiał na swojej połowie autobus i liczył na cud. Jak się okazało, i taki pomysł może być dobry.

Zawodnicy Arsenalu atakowali na wszystkie sposoby. Z indywidualnych akcji, z dryblingów, strzałów z dystansu. Dośrodkowania również były, choć z tak potężnym napastnikiem jak Welbeck trudno sądzić, że wrzutka zostanie wykorzystana. To był największy problem gospodarzy. Welbeck i Sanchez może i potrafią strzelać bramki, nie są jednak typowymi dziewiątkami, które przepychają się w polu karnym i dobijają strzały kolegów. Giround wszedł dopiero w końcówce, strzelił gola, a wcześniej non stop walczył z defensorami Manchesteru. I takiego zawodnika, który m.in. skupiałby na sobie uwagę rywali, w ekipie „The Gunners” niemal całe spotkanie brakowało.

Van Gaal może być zadowolony z trzech rzeczy. Po pierwsze –  ze Smallinga, który wreszcie dorósł do tego, by grać w Manchesterze. Środkowy obrońca dotąd zwykł zawodzić, dziś dwoił się i troił, naprawiając błędy McNaira i Blacketta. Po drugie – z de Gei, który bronił to, czego nie udawało się zatrzymać 25-letniemu defensorowi, i śmiało nazwać go można człowiekiem meczu. Po trzecie – z wyniku, dzięki któremu MU wskakuje na czwarte miejsce w tabeli, które należy się „Kanonierom”.

Drużyna z The Emirates przegrała dziś na własne życzenie. Atakowała cały czas, jak jednak powszechnie wiadomo, niewykorzystane okazje lubią się mścić. Na dobrą sprawę Manchester po nielicznych kontrach mógł wygrać wyżej. Raz sędzia złapał Rooneya na wymyślonym spalonym, raz van Persie zastanawiał się, do kogo podać, mając przed sobą tylko jednego kolegę z zespołu; w ostatnich minutach okazję jeden na jeden zmarnował Di Maria. Swoją drogą wynik 2:0 i tak jest fenomenem przy raptem jednym celnym strzale zwycięzcy. Tak, bo pierwszego gola strzelił niefortunnie obrońca Arsenalu.

Po takim spotkaniu van Gaala czeka masa ciężkiej roboty. Manchesterowi brakuje lidera. Kogoś, kto weźmie grę na swoje barki i pociągnie kolegów za sobą. Rooney poza strzeleniem bramki robił dziś naprawdę niewiele. Van Persie urządził sobie na boisku piknik. Di Maria miał udane może dwa rajdy, poza tym regularnie tracił piłkę. Jedynymi zawodnikami zasługującymi na pochwałę byli Smalling i de Gea. „Kanonierom” natomiast przyda się trening strzelecki, bo z taką skutecznością grzech myśleć o sukcesach.

Komentarze
Kalieusz (gość) - 9 lat temu

Manchester to i tak cieniasy;) tylko city!

Odpowiedz
konimastr93 (gość) - 9 lat temu

Van Gall sobie poradzi! Mu na mistrza;)

Odpowiedz
Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze