Maciej Krakowiak: Imabari to klub z budżetem, który dorównałby czołówce ekstraklasy (WYWIAD)


Z Japonii do Kalisza. Rozmawiamy z bramkarzem drugoligowego KKS-u Kalisz

26 października 2020 Maciej Krakowiak: Imabari to klub z budżetem, który dorównałby czołówce ekstraklasy (WYWIAD)
Foto Piotr Matusewicz / PressFocus

Maciej Krakowiak do Kalisza trafił po dość długiej przygodzie w Japonii. Prawie cztery lata temu, w Imabari – małym nadmorskim mieście – czekał na niego zupełnie inny świat. Nie tylko w kontekście kulturowym, ale także piłkarskim. O swoich doświadczeniach, grze w czwartej lidze japońskiej oraz powrocie do Polski opowiada w dzisiejszym wywiadzie dla naszego portalu.


Udostępnij na Udostępnij na

W styczniu tego roku golkiper wrócił do Polski i związał się umową z trzecioligowym KKS-em. Dziś kaliszanie są już w drugiej lidze. Tam radzą sobie bardzo dobrze jak na beniaminka. Niewykluczone, że jeszcze w tym sezonie zespołowi uda się awansować do baraży. Przed KKS-em jednak jeszcze bardzo długa droga.

Z zawodnikiem porozmawialiśmy jeszcze przed meczem z Chojniczanką Chojnice (mecz 16 października). Zapraszamy do lektury o grze na niskim (przynajmniej teoretycznie) poziomie w Kraju Kwitnącej Wiśni, ale także trudach życia tysiące kilometrów od domu. Przy okazji zachęcamy także do przeczytania rozmowy Macieja Krakowiaka oraz Kamila Tybora sprzed kilku lat.

(Antoni Majewski): Po pierwsze i najważniejsze – jak zdrowie w tych nie najłatwiejszych czasach?

(Maciej Krakowiak): Dobrze, nawet pomimo tego, że wciąż szaleje pandemia. Czuję się dobrze i staram się dbać o siebie, bo przed nami jeszcze praktycznie cały długi sezon.

W styczniu, po trzyletniej przygodzie w czwartej lidze japońskiej, wrócił Pan do Polski. Większość osób, czytając te słowa, pomyśli sobie „co ten facet robił w czwartej lidze na drugim końcu świata?”. Japończycy jednak nawet na tak niskim szczeblu do piłki podchodzą profesjonalnie, a Pan nie znalazł się też w pierwszym lepszym klubie.

Wyjeżdżając tam, nie wiedziałem, czego się spodziewać. Fakt, że trafiłem do dość specyficznego klubu, bo właścicielem jest Takeshi Okada, który dwa lata był wiceprezesem, a obecnie zasiada w radzie nadzorczej JFA (Japoński Związek Piłki Nożnej – przyp. red.). Niegdyś na mistrzostwa świata wyjeżdżał jako trener kadry Japonii, a więc jest to bardzo poważany człowiek. Wymyślił sobie swoją wizję klubu i cały plan jego budowy.

Tak wpływowa i zamożna osoba jak on mogła pozwolić sobie na to, aby przejąć klub z drugiej czy nawet pierwszej ligi. Ale uznał, że nie chce wyrzucać ludzi z klubu, robić nowych porządków, bo to nie w jego stylu. Dlatego znalazł klub z niższej ligi i postanowił budować go od podstaw. Imabari to bardzo fajny klub, z budżetem, który dorównałby czołówce ekstraklasy.

Czołówce ekstraklasy? Na pewno rozmawiamy o klubie, który dopiero co awansował do trzeciej ligi japońskiej?

Tak, rozmawiałem o tym z dyrektorem sportowym i myślę, że gdybyśmy przeliczyli wszystko na złotówki, to byłby to dobry, ekstraklasowy budżet. J3 (trzeci poziom rozgrywek w Japonii – przyp. red.) to już profesjonalna liga, ale myślę, że większość zawodników już wcześniej w niej grających chciałaby dołączyć do beniaminka z Imabari. Dzięki właścicielowi jest to klub bardzo rozpoznawalny. Można by ten zespół porównać trochę do Widzewa, który odbudowując się w niższych ligach, miał budżet o wiele większy niż czwarto- czy trzecioligowi rywale.

Trzy lata temu w rozmowie dla naszego portalu mówił Pan o wielkich ambicjach Imabari. Plan był prosty – z roku na rok przeskakiwać o kolejne szczeble w ligowej drabince. Koniec końców pierwszy awans przyszedł dopiero w 2019. Dlaczego?

Tak, były takie plany i w zasadzie one cały czas są. Aby z roku na rok znajdywać się w coraz wyższej lidze. Wiadomo, że to nie jest łatwe, bo wbrew pozorom o awans z JFL trzeba się postarać. Pierwsze dwa lata wyglądały tak, że mieliśmy bardzo młody zespół, opieraliśmy się na graczach mało doświadczonych, którzy nigdy nie grali nigdzie wyżej. Natomiast w tym ostatnim, trzecim, roku właściciel postawił na zawodników z dużym doświadczeniem, co prawda wiekowych, ale jeden z graczy wygrał w przeszłości chociażby Azjatycką Ligę Mistrzów. Yuichi Komano, boczny obrońca, co prawda 37-letni, ale dwa razy zagrał na mistrzostwach świata i ma na swoim koncie prawie 80 występów w reprezentacji Japonii. Doszli także zawodnicy grający wcześniej na zapleczu japońskiej ekstraklasy, ekipa była mocna, więc udało się od razu wywalczyć ten awans.

Czyli lekka rewolucja kadrowa. W swoim ostatnim roku w Japonii grał Pan bardzo mało – można zatem Pana zaliczyć do „ofiar” tejże rewolucji?

Do naszego zespołu dołączył przed sezonem bardzo doświadczony bramkarz Tomohito Shugyo z drużyny Oita Trinita, która właśnie awansowała do J1. Pełnił funkcję zawodnika oraz trenera bramkarzy. Uważam, że był po prostu lepszy ode mnie, do tego jest Japończykiem, więc z góry byłem na straconej pozycji w tym ostatnim sezonie i przez to grałem mniej.

Krakowiak bronił bramki FC Imabari przez trzy lata / Archiwum prywatne

Wybierając się do gry w czwartej lidze japońskiej, chyba nie można było spodziewać się aż takiej konkurencji. Czy ten ostatni rok był mocnym zderzeniem ze ścianą?

Wyjeżdżając, miałem troszeczkę inny plan. W końcu każdy sportowiec ma swoje ambicje. Wcześniej w Japonii był Krzysiek Kamiński, który zrobił dobrą renomę polskim bramkarzom. Spodziewałem się tego, że już w pierwszym roku uda nam się przebić na wyższy poziom i że przez postać właściciela, a także dzięki dobrej grze mnie samemu uda się zapracować na transfer na wyższy poziom. Może nawet do drugiej ligi? Trochę mnie ta czwarta liga zweryfikowała. Ale nie jest też łatwo mieszkać samemu, na drugim końcu świata, gdzie wszystko jest inne – kultura, jedzenie, ludzie. W mieście, w którym mieszkałem, mało kto mówił po angielsku, w klubie podobnie. Jedynie dyrektor sportowy płynnie posługiwał się tym językiem. Aczkolwiek zyskałem bardzo cenne doświadczenie, które pomaga mi chociażby teraz, w Kaliszu. Nie żałuję, bo wiem, że dużo zyskałem zarówno jako piłkarz, a także jako człowiek.

Jeśli chodzi o język angielski, to z pewnością nie jest on mocną stroną Japończyków.

Z językiem nie jest łatwo, nawet jeśli chodzi o codzienne życie w mieście. W Imabari mieszka wiele osób starszych, więc rzadko zdarzało się, żeby ktoś z nich mówił po angielsku. Bywało też i tak, że szedłem do restauracji i gdyby nie tłumacz Google, to nie wiedziałbym, co zamówić.  Była podana karta po japońsku, bez zdjęć, wszystko napisane tamtejszym alfabetem. Z początku to stwarzało problemy i frustrowało.

Natomiast jeśli chodzi o klub, to przez dwa lata był z nami dyrektor sportowy, który wcześniej, przez kilkanaście lat, mieszkał w Hiszpanii. Japończyk, ale miał żonę Hiszpankę, więc dzięki temu, że miał w sobie coś z tej europejskiej mentalności oraz znał dobrze angielski, mieliśmy dobre relacje. Niestety kontakt z trenerami czy innymi zawodnikami był utrudniony. Niektórzy, nawet jeśli umieli coś po angielsku powiedzieć, to albo nie chcieli, albo się wstydzili. Bali się także popełniać błędy. Zresztą nie można się temu dziwić. Podobnie jest w Polsce – każdy Polak woli iść na obiad z innym Polakiem niż obcokrajowcem, bo jednak rozmawianie z kimś w obcym języku może być stresujące.

Na pewno na tym szczeblu nie można było spodziewać się tłumacza jak w przypadku chociażby Jakuba Słowika w Sendai. Kolegów z zagranicy, przynajmniej w szatni, także nie miał Pan wielu – przez większość czasu był Pan swoistym rodzynkiem w zespole.

Tak, jak pan powiedział, Kuba Słowik miał chociażby tłumacza, a w Imabari czegoś takiego nie było. W zespole nie miałem także innych obcokrajowców. Jakiś czas temu był jeden Amerykanin, który chyba po sześciu miesiącach zrezygnował, później przez dwa miesiące jeden Brazylijczyk. To wszystko działo się w pierwszym roku, a przez dwa kolejne byłem już jedynym zagranicznym graczem w drużynie. Nacisk na to, żebym uczył się japońskiego, był zatem spory. Aczkolwiek w trzecim roku radziłem już sobie dosyć nieźle. Jeśli chodzi o składnię, to język jest bardzo zagmatwany, ale pewne podstawy załapałem i byłem w stanie komunikować się z innymi ludźmi.

Czyli jednak udało się co nieco załapać (śmiech).

Tak, ale właściwie dopiero po tych trzech latach poczułem, że komunikowanie się w języku japońskim jest dla mnie naturalne. Nie było tak jak na początku, że wracałem do domu wykończony. Bo jednak trzeba było się cały dzień skupiać i wysilać, aby tłumaczyć sobie wszystko i kombinować, jak porozumieć się z innymi.

A poza językiem było w Japonii coś, co sprawiło Panu dużą trudność? Może trudno było się do czegoś przyzwyczaić?

Chyba jednak tylko język. Do jedzenia na przykład można przywyknąć, a taka frustracja, że nie można niczego załatwić w urzędzie czy na poczcie, występuje. I to było najtrudniejsze, żeby móc normalnie funkcjonować. Tak samo w szatni: każdy sobie żartuje, jest śmiech… Uśmiechasz się, ale tak naprawdę nie wiesz, czy żartują z ciebie, czy z czegoś zupełnie innego.

Wcześniej wspomniał Pan, że do Japonii pojechał Pan zupełnie sam. Reszta naszych bramkarzy, która w ostatnich latach wyjeżdżała na wschód, mogła czuć się nieco pewniej, mając u boku swoich najbliższych. W Pana przypadku samotny wyjazd nie był zbyt dużym obciążeniem?

Wyjeżdżałem sam, ale po mniej więcej 1,5 miesiąca poznałem Japonkę, z którą jesteśmy do dzisiaj. Myślę, że ona też bardzo mi pomogła. Gdybym był tam zupełnie sam, to myślę, że po roku musiałbym podziękować, spakować walizki i wracać do Polski.

Cofnijmy się zatem do końcówki roku 2019. Nadszedł czas pożegnać się z Imabari – były perspektywy na to, żeby zostać w Japonii czy w grę wchodził tylko powrót do Polski?

Będąc tam, szukałem jakiegoś innego klubu, zgłosiła się jedna drużyna z JFL, czyli czwartej ligi, ale finansowo nie miało to już żadnego sensu. Chciałem też wrócić do Polski na święta, przy okazji kończyła się wiza, a więc nie miałem zbyt dużo czasu, aby próbować w różnych klubach. Koniec końców wróciłem do Polski, ale z drugiej strony nie ma to jak w domu.

W końcu padło na Kalisz. Nie sposób więc nie zapytać, dlaczego akurat KKS?

Ciekawy klub z ciekawymi perspektywami w III lidze. Wiadomo, że nie było też wielu roszad w innych zespołach, to tylko zimowe okienko i mało który klub zmieniał bramkarza. Musiałoby się wydarzyć coś dużego, kontuzja, transfer pierwszego golkipera i szukanie nowego na szybko, więc siłą rzeczy nie ma takiego ruchu na rynku. KKS był wówczas na pierwszym miejscu, słyszałem, że jest to zespół bardzo poukładany i faktycznie tak jest. Uznałem, że jest to bardzo dobry kierunek i scenariusz byłby dla mnie „na plus” – Krakowiak wraca do Polski i robi awans. Pandemia nam w tym awansie nieco pomogła, ale w końcu jesteśmy w II lidze i uważam, że to był jak najbardziej słuszny wybór.

Powiedziałbym, że nawet bardzo słuszny – KKS radzi sobie obecnie bardzo dobrze. O ambitnych planach zespołu mówiło się jeszcze w poprzednim sezonie. Myśli Pan, że za rok, dwa, będziecie w stanie powalczyć o awans do 1. ligi? A może już w tym roku można powalczyć na przykład o szansę w barażach?

Na razie skupiamy się na tym, co jest teraz. Wiem, że jesteśmy beniaminkiem, że ta droga nie jest i nie będzie dla nas łatwa. Ale też jesteśmy świadomi tego, że mamy zespół mocny, z solidną ławką rezerwowych, w którym jest wielu bardzo dobrych zawodników. Nie bujamy jednak w chmurach, jeśli chodzi o kolejny awans, bo to nam sprawy nie ułatwi, ale zobaczymy, co przyniesie nam grudzień albo koniec tego sezonu i gdzie wtedy będziemy.

Nie miał Pan żadnych problemów po powrocie do Polski? Może trzeba było się do pewnych rzeczy na nowo przyzwyczaić?

Jeśli o mnie chodzi, to uważam, że początek w moim wykonaniu był bardzo solidny, staram się nie popełniać żadnych błędów, pomagać zespołowi i zazwyczaj całkiem nieźle mi to wychodzi. Na pewno trzeba było przestawić się na grę bardziej fizyczną. Wolniejszą, bardziej przewidywalną, ale także bardziej fizyczną. Sporo ułatwioną mam teraz komunikację. Zarówno ja, jak i zespół jesteśmy na dobrej drodze do tego, żeby w Kaliszu zrobić dobry wynik.

Trening bramkarski z górą Fuji w tle / Archiwum prywatne

A jak dużą zmianę odczuł Pan, jeśli chodzi o treningi?

W Japonii tak naprawdę w ogóle nie mieliśmy zajęć na siłowni. Warunki były o tyle specyficzne, że skupialiśmy się tylko na grze, technice, taktyce i nie mieliśmy stricte treningów siłowych. Było dużo stabilizacji, wzmacniania poszczególnych części ciała poprzez różne ćwiczenia, ale nie z jakimś dużym obciążeniem. Jednak świadomość nad tym, jak ważna jest praca nad własnym ciałem i mobilnością, była w Japonii większa. Trzeba przyznać, że rzadko można było spotkać zawodników w szatni, którzy siedzieliby na telefonie czy rozmawiali między sobą. Oni cały czas pracowali nad tym, żeby się wzmacniać, rozciągać. Mieliśmy taką salkę – nigdy nie było w niej miejsca, żeby można było tam na spokojnie wejść i się porozgrzewać, bo była po prostu pełna. Ci zawodnicy, świadomi słabości swojego ciała, chcieli cały czas się doskonalić.

Wkroczenie na nowo w polskie, fizyczne realia stanowiło zatem problem?

Trzeba było się po prostu przestawić. Organizm czasem wariował, pojawiały się mikrourazy. Teraz już jest okej, to była kwestia dogadania się z trenerami odnośnie do obciążenia podczas treningów. Każdego dnia rozmawiamy na temat treningów, więc wszystko funkcjonuje naprawdę nieźle.

Jutrzejszy dzień to dla Pana kolejny powrót, tym razem do Chojnic, gdzie rozegrał Pan swoje pierwsze mecze w ówczesnej II lidze. Będą sentymenty?

Trochę tak. Na pewno kilka osób, które znam, jeszcze tam zostało. Między innymi dyrektor sportowy, który mnie do Chojnic sprowadził, cały czas jest w klubie. Obecny asystent trenera także był w tamtym okresie w klubie. Chciałbym się przypomnieć tutejszym kibicom, bo odkąd wyjechałem, to pierwszy raz uda się tutaj zagrać.

Bardzo dobrze wspomina Pan także okres swojej gry w – trzecioligowej wtedy – Stali Rzeszów. Czwarty poziom rozgrywkowy w Polsce a w Japonii. Jak bardzo japońskie reali różnią się od tych polskich?

W Japonii wygląda to podobnie, jeśli chodzi o inne zespoły, natomiast mój zespół był o tyle specyficzny, że było tam dużo pieniędzy. Wybudowano nowy stadion, co prawda o pojemności 5000, ale już z myślą o tym, że gdy zespół będzie walczyć o drugą ligę, obok powstanie nowy, większy. Natomiast organizacja na poziomie tego samego szczebla w Polsce i Japonii wygląda nieco lepiej w tym drugim kraju. Poza tym tam czwarty poziom jest już poziomem centralnym.

Dla przykładu lataliśmy samolotami na mecz, bo zdarzały się takie przypadki, że lecieć trzeba było 1300 kilometrów. To na początku robiło na mnie dosyć spore wrażenie, bo czułem się jak prawdziwy profesjonalista. Nie trzeba było sześciu, ośmiu czy dziesięciu godzin spędzać w autobusie, tylko jechaliśmy na lotnisko, a za 45 minut byliśmy 800 kilometrów dalej, w Tokio.

Odchodząc już nieco od tematów stricte piłkarskich – Imabari to stosunkowo niewielka miejscowość w prefekturze Ehime, którą zamieszkuje około czterech razy mniej ludzi niż Kalisz. Przez trzy lata spędzone na Sikoku zdążył Pan dobrze poznać miasto i jego okolice?

Tak, to też było dla mnie istotne, że skoro jestem na miejscu, to wypadałoby poznać te okolice, ale także i całą Japonię. Starałem się w różne miejsca jeździć, wiadomo, że wszystkiego zwiedzić się nie dało, bo odległości są spore. Myślę, że musiałbym zostać jeszcze na kilka lat, żeby zobaczyć wszystko, co bym chciał, ale pobliskie miejscowości czy chociażby właśnie Sikoku – wyspę, na której mieszkałem – poznałem dosyć dobrze.

Które miejsce przez Pana odwiedzone zrobiło na Panu największe wrażenie?

Myślę, że Kyoto. Cała ta stara architektura, domy, świątynie… Obrazki niczym z filmu „Ostatni samuraj”. To fascynujące, że zarówno takie rzeczy, jak i ten starodawny styl się zachowały. Dosyć mocno zapadło mi to w pamięć. Ale jeszcze większe wrażenie zrobili na mnie ludzie, którzy tam są. Myślę, że są wspaniali i niezwykle pomocni. Starają się robić wszystko, aby pomóc, aby dana osoba czuła się komfortowo.

A może było coś, co Pana w Japonii i obyczajach Japończyków zaskoczyło? Jakub Słowik wspominał na przykład o zdejmowaniu butów przed wejściem do klubu.

Zdejmowanie butów także było dosyć ciekawe. Mnie zaskoczyło, że w niektórych restauracjach nie ma nawet normalnego stołu! Pomimo upływu lat siedzą na klęczkach i jedzą przy swoich niskich stołach. Ja na przykład miałem problemy z tym, żeby usiąść skrzyżnie, bo po kilku minutach bolały mnie już plecy. Mamy 2020 rok (śmiech)! Jednak później starałem się rozważniej wybierać restaurację.

No tak, w końcu Imabari nie jest zbyt popularnym miastem wśród turystów, w przeciwieństwie do Tokio. Nic więc dziwnego, że zachowały się tam takie tradycje. Z drugiej strony wizyta w mniejszym mieście to wspaniały sposób na poznanie kraju od innej strony.

Racja, ale w dużych miastach też jest dużo ciekawych rzeczy… Na przykład skrzyżowanie w dzielnicy Shibuya, gdzie na przejściu dla pieszych naraz przechodzą tysiące osób. Akurat także i tam miałem okazję być przy okazji dwudniowego wypadu do Tokio. Bo jednak być w Japonii i nie pojechać do Tokio… To trochę tak, jakby pojechać do Paryża i nie zobaczyć na własne oczy wieży Eiffla.

Racja, w końcu taka okazja może zdarzyć się tylko raz w życiu…

No właśnie. Ale może kiedyś, jeśli przyjdzie mi zająć się trenerką, to znaczy zostanę trenerem bramkarzy, to kto wie? Kontakty cały czas mam i być może przydadzą się kiedyś do tego, aby właśnie w tym kierunku uderzyć i starać się poszukać tam jakiejś pracy. Na razie są to jednak dość odległe plany, do tego obecnie dręczy nas koronawirus, więc myślami pozostaję w Polsce.

To z pewnością byłoby ciekawe. W JFL mamy na przykład tylko jednego obcokrajowca na stanowisku trenerskim.

Tak, i do tego jest to kobieta, Hiszpanka, trenuje w Suzuka Point Getters. Rozmawiałem z kolegami, którzy tam grają, a z którymi wcześniej spotkaliśmy się w Imabari, i nie są oni zbyt zadowoleni. Swoją drogą z niektórymi wciąż mam bardzo dobry kontakt. Na pewno jest to kierunek ciekawy i mając takie znajomości, jakie przez ostatnie trzy lata nabyłem, mogę o tym myśleć. Miałem zresztą nawet jedną ofertę. Zadzwonił do mnie dyrektor sportowy, który ściągał mnie do Imabari i mówi: „Maciek, mam dla ciebie nowy klub, ale nie wiem, czy będziesz zadowolony. Chcą cię zatrudnić jako trenera bramkarzy”. Dziś mam 28 lat, wtedy jeszcze 27, więc uznałem, że jest na to jeszcze zbyt wcześnie. Że można jeszcze trochę pokopać.

Zatem perspektywy na powrót do Japonii są.

Tak, perspektywy są. To były fajne trzy lata i chętnie bym tam wrócił, ale doskwierał mi między innymi brak rodziny. Gdyby jeszcze można było do Polski wrócić na przykład dwa razy w roku… A tak można tylko raz do roku, w grudniu. Moi rodzice też już najmłodsi nie są, więc warto spędzić z nimi czas.

No tak, niestety Japończycy grają zupełnie innym niż my systemem.

Dokładnie, nie jest tak jak w Europie, że zaczynamy w lipcu, a skończyć możemy w lipcu kolejnego roku. Tam jednak trzeba to spiąć do końca roku kalendarzowego, a teraz, za sprawą pandemii, trzeba było mocno przyspieszyć. Rozmawiałem na ten temat z kolegami, którzy grają dalej w Imabari – chodzi głównie o firmę DAZN. Ona pakuje w J.League ogromne pieniądze i napędza tamtejszą piłkę. To taki japoński Canal+. Ze względu na szacunek do widzów, którzy wykupili abonament, bardzo chcieli, żeby ta liga funkcjonowała tak, jak to było w planie. A co za tym idzie – jest ogromne parcie na to, aby rozgrywki dograć do końca listopada.

Może wciąż śledzi Pan poczynania jakichś japońskich zespołów?

Ostatnio nie miałem zbyt wiele czasu, ale czasem śledzę, przede wszystkim Kubę w Sendai. Kiedy on przyjeżdżał, to też trochę podpytywał, więc kontakt między nami pozostał. Od czasu do czasu sprawdzam także, jak radzi sobie Imabari, bo wciąż mu kibicuję, głównie z sentymentu.

Ponad trzy lata temu, udając się do Japonii, miał Pan w ogóle jakieś pojęcie o kraju?

Nie. Wiedziałem tylko, co to sakura – wiśnia, bo w końcu to Kraj Kwitnącej Wiśni, sushi… No i sake (śmiech). Miałem też pojedyncze skojarzenia: gejsze, samurajowie… Ale teraz mógłbym opowiedzieć naprawdę sporo i może także niejedną książkę turystyczną napisać. Chociażby o Ehime.

W takim razie co doradziłby Pan komuś, kogo czeka właśnie pierwszy w życiu wyjazd do Japonii, a kto o miejscu wie tyle, co Pan przed podpisaniem kontraktu z Imabari?

Przede wszystkim warto się uczyć języka, aby nie było żadnych problemów w komunikacji. A poza tym… Powiedziałbym, żeby pakował rzeczy i jechał! Bo warto, jeśli chodzi o rozwój osobisty i zobaczenie tego, jak to w Japonii wygląda. A jeśli chodzi o grę w piłkę, to jest to fantastyczny kierunek, chociażby ze względu na kibiców. Kibice są tutaj naprawdę niesamowici, wciąż wychwalają swoich zawodników.

O tak, kultura kibicowska to zdecydowanie coś, co wyróżnia Japonię na tle innych krajów.

Przypomina mi się mój ostatni, pożegnalny mecz. Przygotowałem sobie nawet przemowę w języku japońskim, żeby oddać szacunek tym kibicom, z którymi na co dzień miałem kontakt. Ale aż takiej reakcji się nie spodziewałem. Akurat w tym meczu nie grałem, przyszedłem zatem nieco wcześniej, żeby móc porozmawiać z kibicami wchodzącymi na stadion, zrobić sobie z nimi zdjęcie. I ustawiła się do mnie kolejka, gdzieś na 20, 25 osób. Ludzie przyszli z prezentami, większymi czy mniejszymi podarunkami. Podchodzi do mnie starsza pani i mówi: „Kraki, będę za tobą tęskniła!”, po czym rozpłakała się przy mnie! Można było się wzruszyć razem z nią…

Spotkanie z młodzieżą z Imabari / Archiwum prywatne

Poza tym był to spory szok. Pomimo tego, że byłem tam jedynym obcokrajowcem, to ludzie bardzo mnie szanowali, przytulali się… Jedna dziewczyna podeszła do mnie, przytuliła się, rozpłakała. Powiedziała, że będzie bardzo tęskniła. A później… poszła na koniec kolejki, żeby znowu móc się przytulić (śmiech)! Więc podejście kibiców było naprawdę niesamowite i nie spodziewałem się, że kiedykolwiek czegoś takiego doświadczę.

To ciekawe, bo Japończycy raczej nie lubią publicznie okazywać swoich uczuć.

Tak, Japończycy nie są zbyt wylewni, jeśli chodzi o uczucia. Najśmieszniejsze było, kiedy przytuliłem jedną kobietę, zaraz po niej przybiegała kolejna, która także chciała się przytulić. I nagle do kolejki dołączają kolejne osoby, wszyscy chcący się przytulać (śmiech)! Każdy chciał porozmawiać i zrobić zdjęcie, więc długo po zakończeniu meczu ja jeszcze byłem na stadionie, rozmawiałem z tymi ludźmi, robiłem sobie z nimi zdjęcia i rozdawałem autografy. Gdybym mógł, to chętnie bym to powtórzył, bo to było naprawdę bardzo przyjemne doświadczenie.

Z boku może wydawać się to niesamowite, ale kibice potrafią też dać w kość. W końcu jak wiele swojego własnego, prywatnego czasu można poświęcić kibicom?

Tak, na pewno z początku wydaje się to fajne, bo w końcu to zupełnie nowe doświadczenie. Natomiast w Polsce nie zdarzyło mi się jeszcze mieć taki kontakt z kibicami, żeby na przykład przychodzili na treningi… Chociaż czasami to było dosyć śmieszne, bo były osoby, które przychodziły dzień w dzień na trening i codziennie chciały sobie zrobić z tobą zdjęcie.

Nie wiem, jak to wygląda w ekstraklasie, ale na poziomie 1. czy 2. ligi na treningach raczej nikt się nie pojawia, ale w Imabari zawsze było kilka czy kilkanaście osób. A w pierwszoligowych Sendai czy Jubilo tych kibiców było z pewnością o wiele więcej. Ale fakt, na każdym treningu było około 15 osób stałych, które pojawiały się codziennie, na każdym treningu.

Szczerze mówiąc, w Polsce nie ma chyba nawet takiej praktyki otwartych stadionów.

A tam na przykład dzieciaki biegały sobie wokół boiska treningowego. Wiadomo, że tam nikt nie miał prawa wejść, ale wokół płotu czy na trybunie – jeśli akurat zajęcia były na głównej płycie – dzieci dobrze się bawiły. Przychodziły całe rodziny, osoby starsze i sprawiało to tym ludziom sporą radość. Mogli porozmawiać z nami choćby o tym, czy dobrze się czujemy albo jak nam się podoba trening.

Więź między klubem a fanem to coś, co w Japonii stawia się bardzo wysoko. Skutki widać jak na dłoni – na trybunach często zasiadają dziesiątki tysięcy ludzi!

Nawet raz byłem na jednym takim meczu, Kashima Antlers z Urawa Red Diamonds. Wtedy na trybunach zasiadło około 48 tysięcy kibiców. Skończyło się 0:0, ale stadion i liczba kibiców zrobiły na mnie spore wrażenie.

Skoro miał Pan okazję z bliska obserwować grę w J.League, trzeba poruszyć temat japońskiej ligi. Mianowicie pada w niej bardzo dużo bramek. Nie ma Pan wrażenia, że Japończycy nie do końca potrafią grać w defensywie?

Też mi się to rzuciło w oczy, że w defensywie grają oni bardzo pasywnie. Obrońcy cofają się, grają statycznie, a później napastnicy strzelają gdzieś po oknach. Na treningach strzeleckich jest prawdziwa przepaść i tutaj zobaczyłem dużą różnicę między Polską a Japonią. Japończycy są tak wyszkoleni, że z treningu strzeleckiego bramkarze schodzili umordowani. Prawie każdy strzał to albo okno, albo trzeba było się maksymalnie wyciągnąć, a Polacy jednak cały czas stawiają na zasadę „siła razy ramię”, a nie technikę.

Czyli jednak jest jakaś różnica w treningach! Swoją drogą nie jest Pan pierwszą osobą, która mówi o tym, że Japończycy są naprawdę świetnie wyszkoleni.

Tak, ale także wiele osób mówi „no dobra, ale skoro oni są tacy dobrzy technicznie i tak szybko grają w piłkę, to dlaczego tak mało zawodników z Japonii gra w Europie?”. Mnie wydaje się, że oni są po prostu drobni, jak trafią na jakiegoś fizycznego zawodnika, to nie mogą sobie z nim poradzić. I właśnie dlatego przebijają się raczej skrzydłowi czy pomocnicy. Bo taki napastnik mógłby mieć spory problem, mierząc się z rosłymi obrońcami w Europie.

Nasza rozmowa powoli dobiega ku końcowi, dlatego pozostaje tylko życzyć powodzenia w jutrzejszym spotkaniu. Dziękuję za rozmowę i czekam na pierwszy przewodnik Maćka Krakowiaka po prefekturze Ehime!

Również dziękuję.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze