Królewski przegląd #1


Za nami 1. kolejka angielskiej Premier League

14 sierpnia 2017 Królewski przegląd #1
www.thedaisycutter.co.uk

  Wakacje chylą się ku końcowi, więc na piłkarskie boiska powracają kolejni giganci. W miniony weekend wystartowała Premier League - jeśli nie najlepsza liga na świecie, to z pewnością wywołująca największe emocje. Z okazji odpalenia rakiet na Wyspach Brytyjskich również my otwieramy nowy cykl. Czekamy na wasze reakcje!


Udostępnij na Udostępnij na

Zawrót głowy

Tegoroczną kampanię zainaugurowało starcie na The Emirates Stadium, gdzie Arsenal Londyn podejmował Leicester City. Jeśli ktoś przed pierwszym gwizdkiem arbitra kręcił nosem, uważając, że mecz nie przyniesie wielkich emocji, to jego bohaterowie szybko wyprowadzili go z błędu. Na pierwsze trafienie w nowym sezonie czekaliśmy tylko 120 sekund. Właśnie wtedy kibicom „Kanonierów” przedstawił się Alexandre Lacazette. Po jednym spotkaniu trudno ocenić, czy Francuz będzie ulubieńcem londyńczyków, niemniej sam zainteresowany lepszej prezentacji nie mógł sobie wymarzyć. Podobnie mogą powiedzieć sympatycy całej angielskiej ekstraklasy. Niecodziennie przecież się zdarza, aby już w pierwszym meczu sezonu oglądać siedem goli.

Wybitny brytyjski reżyser, Alfred Hitchcock, powiedział kiedyś, że „film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, następnie napięcie ma cały czas rosnąć”. Choć ten cytat mógł się już komuś przejeść, nie sposób go nie przytoczyć także i w tym przypadku. Na The Emirates Stadium w piątkowy wieczór przeżyliśmy prawdziwy zawrót głowy. Szybkie 1:0 dla Arsenalu rozjuszyło Leicester, które jeszcze przed upływem pół godziny gry wyszło na prowadzenie. Ekipa Wengera także nie zamierzała odpuszczać i zanim arbiter zaprosił obie strony na przerwę, ta zdołała wyrównać. Po zmianie stron spektakl nie przestawał zaskakiwać, a dublet skompletował Jamie Vardy. „Lisy” ostatecznie jednak nie przechytrzyły „Kanonierów”. Na kilka minut przed końcowym gwizdkiem gospodarze wytoczyli swoje najcięższe działa. Dwukrotnie skruszyli mury obronne rywali, w obu przypadkach odpalającym lont był Granit Xhaka. Reprezentant Szwajcarii najpierw posłał do boju walijską kulę armatnią (Ramseya), następnie francuską (Giroud) i było pozamiatane.

Ko(s)miczny mecz

Juergen Klopp i jego podopieczni w poprzednim sezonie mieli problem, by pokonywać teoretycznie słabszych rywali. Los okazał się dla Liverpoolu wyjątkowo okrutny, ponieważ już w 1. kolejce postanowił rzucić zespół na Vicarage Road, gdzie czekała rywalizacja z Watfordem. Już na samym początku spotkania demony nawiedziły „The Reds”, ponieważ w 8. minucie Simona Mignoleta do kapitulacji zmusił Stefano Okazaka. Goście przez pierwsze dwa kwadranse wyglądali, jakby przed meczem spotkali się z potworasami, które zabrały im piłkarskie umiejętności. Z letargu przebudził się jednak Sadio Mane, doprowadzając do remisu. Radość przyjezdnych nie trwała długo. Niemal błyskawicznie odpowiedział Abdoulaye Doucouré i ponownie armia Kloppa musiała gonić wynik. Trudno powiedzieć, co w szeregach obu zespołów działo się w przerwie. Mając w pamięci drugą odsłonę meczu, można jedynie podejrzewać, że liverpoolczycy wysłali do szatni „Szerszeni” – na przeszpiegi – Stana Podolaka, który podsłuchał, co Marco Silva i jego zespół planowali na drugie 45 minut.

Być może również przed powrotem na plac gry „The Reds” zażyli jakieś energetyzujące witaminy, ponieważ po wznowieniu gry od razu rzucili się do odrabiania strat. Udało się to między 55. a 57. minutą meczu. Najpierw „jedenastkę” na gola zamienił Roberto Firmino, następnie Brazylijczyk asystował przy trafieniu Mohameda Salaha. Egipcjanin tak naprawdę dopełnił formalności. Wydawało się, że przyjezdni zainkasują komplet punktów. Może by tak było, gdyby nie fakt, że w Premier League zawsze gra się do końca. W jednej z ostatnich akcji meczu „Szerszenie” użądliły po raz trzeci i podobnie jak kilkadziesiąt minut wcześniej rywal, doprowadziły do remisu. Choć można mieć wątpliwości, czy gol Miguela Britosa powinien zostać uznany, ko(s)miczny mecz zakończył się podziałem punktów.

Trzy kolory

Gdyby Krzysztof Kieślowski żył i raz jeszcze kręcił swoją trylogię, po obejrzeniu sobotniego spotkania pomiędzy Chelsea a Burnley z pewnością zrezygnowałby z koloru białego na rzecz… bordowego. Na Stamford Bridge przyjechało Burnley – skazany na pożarcie zespół Seana Dyche’a. Mistrz Anglii mimo problemów kadrowych miał łyknąć rywala i dopisać do swojego dorobku trzy punkty. Problem pojawił się, gdy w 14. minucie czerwoną kartką został ukarany kapitan „The Blues”, Gary Cahill. Wtedy też grający w przewadze „The Clarets” postanowili wykorzystać szansę i sprawić nie lada sensację. Dziesięć minut wystarczyło Samowi Vokesowi, aby zmusić golkipera londyńczyków do kapitulacji. Rozochocony Walijczyk był jednym z głównych aktorów pierwszej części spotkania, ponieważ przed przerwą dorzucił jeszcze jedno trafienie. Chwilę wcześniej Thibaut Courtois musiał nadwyrężać kręgosłup po raz drugi, ponieważ futbolówkę do siatki skierował Stephen Ward. Kibice ubrani na niebiesko patrzyli z niedowierzaniem, jak bordowy walec przejeżdża przez ich ulubieńców. Można być pewnym, że gdyby tego popołudnia ich szkoleniowiec, Antonio Conte, miał na sobie marynarkę, ta nie miałaby łatwego życia.

Grająca w dziesiątkę drużyna gospodarzy po przerwie postanowiła postawić wszystko na jedną kartę. Lekiem na całe zło miał się okazać wprowadzony kilka chwil po zmianie stron Alvaro Morata. Hiszpan zastąpił bezproduktywnego Mishy’ego Batshuayiego i rozpoczął własny koncert. Nie tylko zdobył bramkę na 3:1, ale i asystował przy strzelonym w końcówce drugim golu londyńczyków. Na nieszczęście Chelsea, kilka minut przed trafieniem Davida Luiza arbiter ukarał drugą żółtą kartką Cesca Fabregasa. Podwójnie osłabionemu mistrzowi Anglii ostatecznie zabrakło czasu, by podnieść z murawy choćby punkt. Bordowy, czerwony, niebieski – te kolory zdominowały sobotnie popołudnie w Londynie.

Wejście smoka

Przed sezonem w gronie menadżerów, którzy mogą najszybciej stracić pracę w Premier League, wielu ekspertów wymieniało Franka de Boera. Nowy opiekun Crystal Palace w debiucie rywalizował z beniaminkiem z Huddersfield, a mimo to trudno było wskazać jednoznacznego faworyta tej potyczki. Szybko okazało się, że Holendra rzeczywiście czeka bardzo trudna przeprawa. Dramat zespołu z Selhurst Park rozpoczął się w 23. minucie, gdy pechowe, samobójcze trafienie zanotował Joel Ward. „Orły” zaczęły lekko krwawić, natomiast „Teriery” zdecydowały się skorzystać z okazji, rzucając się zranionym rywalom do gardeł. Nie upłynęło sto osiemdziesiąt sekund, a na tablicy wyników było już 0:2. Premierowego gola w Premier League zdobył zakupiony przez beniaminka za 13 milionów funtów Steve Mounie. Skoro reprezentant Beninu w Ligue 1 w poprzednim sezonie ustrzelił 14 goli, to można stwierdzić, że właśnie zaczął spłacać raty za swój transfer. Warto również zaznaczyć, że przy golu kapitalnie asystował mu stary-nowy pomocnik „Terierów”, Aaron Mooy, za którego włodarze z John Smith’s Stadium musieli zapłacić Manchesterowi City ponad 10 milionów funtów brytyjskich.

Niespodzianka wisiała w powietrzu, ale przecież mecz trwa nie 45, lecz 90 minut. W drugiej odsłonie gospodarze próbowali odpowiedzieć choćby trafieniem kontaktowym, ale podopieczni Davida Wagnera skrupulatnie wypełniali powierzone im zadania. W 78. minucie natomiast dopełnili dzieła zniszczenia rywala. Po raz drugi na listę strzelców wpisał się były napastnik Montpelier. Steve Mounie zaliczył w 1. kolejce prawdziwe wejście smoka i już teraz można mieć pewność, że to nie jest jego ostatnie słowo. Dzięki zwycięstwom Huddersfield liga może tylko nabrać rumieńców, a przecież o to w tej zabawie chodzi.

Powrót

Jednym z najciekawszych transferów tego lata pochwalić się mogą włodarze Evertonu. Choć sprzedali za bajońską sumę do Manchesteru United swojego bombardiera, Romelu Lukaku, to zabrali z Old Trafford inną gwiazdę, swojego wychowanka – Wayne’a Rooneya. Rozbrat Anglika z Goodison Park trwał długie 13 lat. Wszyscy fani „The Toofies” w 2004 roku wierzyli jednak, że nie mówią swojemu ulubieńcowi „żegnaj”, tylko „do zobaczenia”. Powrót zadziornego napastnika do domu przypadł na mecz ze Stoke. Od początku był aktywny i próbował zaznaczyć swoją obecność na murawie, co udało mu się w doliczonym czasie gry pierwszej połowy. Po doskonałym zagraniu od Dominica Calverta-Lewina wychowanek klubu z niebieskiej części Liverpoolu wyskoczył najwyżej w polu karnym i głową skierował piłkę do siatki obok bezradnego Jacka Butlanda. Nie trzeba dodawać, że cały stadion wpadł w euforię.

Po przerwie „The Potters” próbowali się odgryzać. Szczególnie aktywny był Darren Fletcher, ale ostatecznie to podopieczni Ronalda Koemana zgarnęli premierowy komplet oczek. Tego dnia miasto Beatlesów należało do fanów Evertonu – nie dość, że dzięki wychowankowi wygrali mecz, to jeszcze ich odwieczny wróg stracił punkty.

 Niepamięć

W 2013 roku pojawił się film sci-fi Josepha Kosińskiego z Tomem Cruisem w roli głównej. Bohater „Tomka” żyje sobie w kosmicznym, postapokaliptycznym świecie i naprawia wszelakiej maści drony. Nagle na jego drodze pojawia się piękna kobieta, która, jak można się domyślić, zostaje ona przezeń uratowana, a następnie mocno miesza mu w głowie. Dlaczego przywołuję akurat fabułę tegoż dzieła?

Po pierwsze, po obejrzeniu meczu Southampton–Swansea chciałbym puścić ten mecz w niepamięć. Po drugie, chyba lepiej było tego dnia naprawiać drony, ratować wszechświat i piękne panny, a nie siedzieć przed telewizorem. Wreszcie po trzecie, gdy za grube – jak na warunki LOTTO Ekstraklasy – miliony Lech Poznań wytransferował do Anglii Jana Bednarka, pomieszało nam się w głowach. Liczyliśmy, że już na starcie sezonu Premier League będziemy świadkami wielkiego starcia dwóch Polaków. Wspomnianego w ekipie „Świętych” i Łukasza Fabiańskiego w gronie walijskich „Łabędzi”. Ostatecznie okazało się, że grał tylko jeden, pracy za dużo nie miał, a mecz zakończył się dość bezbarwnym – jak na standardy Premier League – bezbramkowym remisem.

 Ławeczka

W poprzedniej kampanii Artur Boruc został wybrany przez kibiców Bournemouth AFC najlepszym piłkarzem w drużynie. Sezon 2017/2018 Polak rozpoczął jednak jako rezerwowy. Wszystko dlatego, że w przerwie letniej do klubu z Dean Court dołączył inny golkiper, Asmir Begović. W wyjazdowym meczu z West Bromich Albion menedżer „Wisienek”, Eddie Howe, postawił właśnie na Bośniaka. Były bramkarz Chelsea ze względu na kiepską postawę swoich obrońców nie miał łatwej przeprawy na The Hawthorns. Linia defensywna gości w sobotnie popołudnie była prawdziwą autostradą do nieba dla podopiecznych Tony’ego Pulisa. Udało im się jednak tylko raz wpakować futbolówkę do siatki. W pierwszej połowie trafił Ahmed Hegazi i to właśnie on zapewnił swojemu zespołowi komplet punktów.

Jeśli w następnych potyczkach Bournemouth wciąż nie będzie w stanie zagrozić rywalom, dodatkowo nadal będzie dopuszczało rywali pod własną bramkę, nasz golkiper nie powinien się martwić, że menedżer posadził go na ławce. Po co sobie psuć statystyki?

Mission Impossible

Pep Guardiola, by móc sięgnąć po tytuł mistrzowski i powalczyć o zwycięstwo w Lidze Mistrzów, wydał na transfery ponad 200 milionów funtów. Jego Manchester City z miejsca stał się faworytem do końcowego triumfu, dlatego tylko najwięksi pesymiści mogli twierdzić, że „Citizens” w starciu z przeciwnikami pokroju Brighton Hove & Albion stracą jakikolwiek punkt. Dla podopiecznych Chrisa Hughtona pierwszy po latach mecz w elicie był swoistym mission impossible. Okazało się jednak, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Solidna gra w defensywie, pewność między słupkami kupionego z Valencii za siedem milionów funtów Mata Ryana, plus niedokładność gości sprawiły, że do przerwy na Amex Stadium kibice goli nie oglądali.

W drugiej odsłonie szczęście nie opuszczało gospodarzy do tego stopnia, że nawet gdy zagrywali piłkę ręką we własnym polu karnym, nie działa im się krzywda. Mur obronny wytrzymał jednak tylko do 70. minuty. Być może właśnie wtedy trybuny stadionu opuścił Ethan Hunt – wyruszył wykonać kolejną misję – ponieważ wynik spotkania otworzył Sergio Aguero. Po trafieniu Argentyńczyka było pewne, że City pójdzie za ciosem. Pięć minut później piłkę do własnej bramki skierował Lewis Dunk. Trzeba jednak przyznać, że chwalony za grę golkiper, Mat Ryan, w tym przypadku nie pomógł „Mewom”. Tak czy inaczej, porażka 2:0 w starciu z gigantem nie przynosi wielkiej hańby kopciuszkowi.

Ptaki

Na tapecie ponownie dzieło Alfreda Hitchocka, ale jak inaczej nazwać spotkanie, w którym rywalizują ze sobą „Sroki” i „Koguty”. Newcastle United po roku absencji w Premier League powróciło do elity i już na początku beniaminka czekało bardzo trudne zadanie – na St James’ Park przyjechał wicemistrz Anglii. W pierwszej połowie Tottenham przeważał, miał swoje sytuacje, ale niezła gra nie przekładała się na wynik. Rafa Benitez i jego podopieczni mogli być zadowoleni z wyniku.

Na ich nieszczęście, kilka minut po wznowieniu gry odcięło myślenie Jonjo Shelvy’emu. Zawodnik „Srok” przeszedł się pod nodze Delle Allego, a cała sytuacja nie umknęła arbitrowi. Decyzja mogła być tylko jedna – czerwona kartka. Na boisku zrobiło się więcej miejsca, natomiast Tottenham podkręcił tempo. Dwa podania od Christiana Eriksena na gole zamienili Delle Alli i Ben Davies, więc w ptasim pojedynku tym razem górą „Koguty”. Nie było to wielkie widowisko, ale mając w pamięci zachowanie tego, który osłabił swoją drużynę, przychodzi na myśl tylko jedno słowo – horror.

Szybcy i wściekli

Na zakończenie 1. kolejki Premier League na Old Trafford przyjechał West Ham United. Do zespołu Slavena Bilicia przed sezonem dołączył m.in. Meksykanin, Javier Hernandez. Popularny „Chicharito” szczególnie w Teatrze Marzeń miał coś do udowodnienia. Kilka lat wcześniej Manchester United zrezygnował z jego usług, więc były napastnik Bayeru Leverkusen śmiało mógł w niedzielę pokazać, że decyzję podjęto zbyt pochopnie. Z kolei ekipa Jose Mourinho po porażce z Realem Madryt w Superpucharze Europy chciała dać radość swoim kibicom i pokazać, że na krajowym podwórku nie da sobie w kaszę dmuchać. United przystąpiło do meczu bardzo zmotywowane. Od początku spotkania przeważało i nie dopuszczało do głosu swoich przeciwników. Swoją dominację udokumentowało po pół godzinie gry, gdy fanom „Czerwonych Diabłów” przedstawił się Romelu Lukaku. „Młoty” próbowały odpowiedzieć, ale na posterunku czujnie trwał David de Gea.

Po zmianie stron obraz gry się nie zmienił. Manchester przy West Hamie prezentował się niczym luksusowe chevrolety przy stuningowanych trabantach – szybko i wściekle atakował, siejąc postrach w szeregach gości. Nic dziwnego, że w drugiej połowie kibice z Old Trafford podziwiali jeszcze trzy trafienia swoich pupili. Dublet ustrzelił belgijski snajper, na listę strzelców wpisali się także Anthony Martial i Paul Pogba. Ten pierwszy do swojego dorobku może zapisać jeszcze asystę przy trafieniu Francuza. Dwoma otwierającymi podaniami do bramki Adriana popisał się także Ormianin, Henrikh Mkhitaryan. 4:0 i pewne trzy punkty. Niesmak jednak pozostał. Nie tylko ze względu na kiepską postawę przyjezdnych, ale i z powodu zachowania trenera miejscowych. A jeszcze kilka miesięcy temu „The Special One” instruował Antonio Conte, by nie pajacował po pewnym zwycięstwie jego podopiecznych.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze