FJW: Dopóki piłka w grze… (cz.4)


8 kwietnia 2013 FJW: Dopóki piłka w grze… (cz.4)

Sporo czasu minęło od ostatniej publikacji tekstu o piłkarskich comebackach w ramach cyklu „Futbol jest Wielki”. Pojedynki Legii z Widzewem, Niemców z Francuzami czy Bayernu z Manchesterem nie są jedynymi w historii, w których działy się prawdziwe cuda. Czas na czwartą część tekstu „Dopóki piłka w grze...”.


Udostępnij na Udostępnij na

„Depor”, „Depor”, „Super Depor”

Fani Deportivo La Coruna zapewne oddaliby wszystko, aby ich ulubiony zespół wrócił do czasów świetności sprzed kilku(nastu) lat. W tym momencie galisyjski klub robi wszystko, aby utrzymać się w hiszpańskiej Primera Division. Ostatnie tygodnie dla podopiecznych Fernando Vazqueza są jednak bardzo dobre, jeśli nie powiedzieć wręcz perfekcyjne. „Super Depor” wygrało trzy ostatnie mecze w lidze z rywalami, z którymi bezpośrednio walczy o pozostanie w najwyższej klasie rozgrywkowej. Wcześniej mistrz kraju z 2000 roku dzielnie walczył na Camp Nou z Barceloną, która ostatecznie wygrała 2:0. Nijak ma to się jednak do rzeczy, jakie Deportivo wyprawiało kilka lat przed degradacją do Segunda Division. Fanom na całym świecie zapadł w pamięci niezwykły dwumecz w europejskich pucharach przeciwko wielkiemu Milanowi.

Piłkarze Milanu zaskoczyli nie tylko Milan, ale chyba i samych siebie
Piłkarze Milanu zaskoczyli nie tylko Milan, ale chyba i samych siebie (fot. Caughtoffside.com)

– Nikt na poważnie nie myślał, że możemy tego dokonać, zwłaszcza przeciwko Milanowi – mówił Walter Pandiani już po ostatnim gwizdku arbitra w meczu przeciwko mediolańczykom. Był sezon 2003/2004 – tak na dobrą sprawę ostatni sezon wielkiego Deportivo. Rok wcześniej drużyna prowadzona wówczas przez Javiera Iruretę zajęła w Primera Division trzecie miejsce, dzięki czemu mogła rywalizować w eliminacjach do Ligi Mistrzów. Rozpoczęła je od III rundy, gdzie rywalem był norweski Rosenborg. W dwumeczu Hiszpanie okazali się lepsi, zdobywając jedynego gola. W fazie grupowej Deportivo zajęło drugie miejsce za plecami AS Monaco, a przed PSV i AEK-iem Ateny. 1/8 finału przyniosła Galisyjczykom rywala w postaci Juventusu Turyn. Europejski sen nadal jednak trwał. Iberyjska drużyna wygrała obydwa mecze po 1:0 i przygotowywała się do starcia z wielkim AC Milan.

Faworyt ćwierćfinałowego meczu był bezdyskusyjny i był nim rzecz jasna zespół „Rossonerich”. Po pierwszym starciu na San Siro wydawało się, że wszystko jest już pozamiatane. Mediolańczycy pokazali swoją siłę i wygrali w sposób niepodlegający dyskusji (4:1). Jedynie niepoprawni optymiści szli na El Riazor na pojedynek rewanżowy z wiarą, że Deportivo będzie w stanie odrobić straty. Piłkarze „El Depor” nie chcieli jednak tylko pożegnać się z europejskimi pucharami z podniesioną głową, ale – niesieni fanatycznym dopingiem i zagrzewającymi słowami trenera – realizowali marzenie o dokonaniu niemożliwego. Nesta, Kaka, Cafu, Maldini i inni wyszli na El Riazor za bardzo rozluźnieni, ale bardzo szybko zrozumieli, że Hiszpanie nie mają zamiaru podarować im niczego za darmo.

Od pierwszego gwizdka stadion trząsł się w posadach. W 5. minucie spotkania można było zacząć obawiać się, że budowla nie wytrzyma do końca meczu. Deportivo objęło prowadzenie za sprawą niezawodnego Waltera Pandianiego. Chwilę wcześniej to piłkarze Milanu mogli zdobyć pierwszego gola, ale strzał Jona Dahla Tomassona wybronił Jose Molina. Po zdobytym golu piłkarze Deportivo wyglądali tak, jakby wstąpił w nich demon, Kaka i spółka z kolei, jakby byli niemiłosiernie przestraszeni. Strach przeradzał się w przerażenie z każdą kolejną minutą, choć momentami „Rossoneri” wykorzystywali pośpiech w grze gospodarzy. Najlepszą okazję do wyrównania miał wspomniany Kaka, ale Brazylijczyk przegrał pojedynek jeden na jeden z Moliną. Chwilę później było 2:0. Nieśmiertelny Juan Valeron wykorzystał dośrodkowanie Luque i pokonał Didę. Na Półwyspie Iberyjskim nie było już człowieka, który nie wierzyłby w Deportivo. W 44. minucie w ekstazę wprowadził wszystkich ten, który asystował Valeronowi, Albert Luque. Chwilę później arbiter zaprosił obydwie drużyny na przerwę, ale na trybunach nadal trwała fiesta.

W drugiej połowie pasja i wręcz wściekłość zawodników gospodarzy była widoczna w każdym, najmniejszym ruchu. Hiszpanie uwijali się jak w ukropie, ale aż do 76. minuty nie potrafili wykorzystać kilku dogodnych sytuacji. Dopiero gdy do zakończenia meczu pozostał niespełna kwadrans, czwartego gola zdobył rezerwowy Fran. To trafienie na dobre obudziło drużynę Milanu. Rui Costa, Kaka i Inzaghi mieli swoje bardzo dobre szanse, ale w bramce „dzień konia” przeżywał Jose Molina. Gdy arbiter zagwizdał po raz ostatni, na El Riazor było tak głośno, jak nigdy wcześniej. Piękny sen „Super Depor” zakończył się niestety w półfinale porażką w dwumeczu z FC Porto Jose Mourinho. Oprócz europejskiego snu zakończył się także pewien cykl. Sezon później Deportivo w fazie grupowej Ligi Mistrzów zajęło ostatnie miejsce z zaledwie dwoma punktami na koncie, a w lidze uplasowało się na ósmej lokacie.

„Biała Gwiazda” jeszcze raz!

W trzeciej części „Dopóki piłka w grze…” pisałem o fenomenalnym sezonie krakowskiej Wisły w ówczesnym Pucharze UEFA, w którym to wiślacy rozgrywali niesamowite boje z Parmą, Schalke 04 i Lazio Rzym. Był to rzecz jasna sezon 2002/2003. Tym razem cofniemy się jeszcze o trzy lata do innego zapierającego dech w piersiach dwumeczu, w którym rywalem był hiszpański klub Real Saragossa. Z ekipą z Półwyspu Iberyjskiego krakowianie mierzyli się w I rundzie Pucharu UEFA. Saragossa dostała się do rozgrywek dzięki zajęciu zaskakująco wysokiego, czwartego miejsca w lidze hiszpańskiej. Wówczas, a był to sezon 1999/2000, tylko drużyny z trzech pierwszych miejsc miały prawo gry w Lidze Mistrzów. Jak nietrudno się domyślić, wiślacy nie byli w tej konfrontacji stawiani w roli faworyta, zwłaszcza że we wcześniejszej rundzie kwalifikacyjnej męczyli się z bośniackim klubem z Sarajewa – FK Zeljeznicar. Koniec końców – dzięki kunsztowi Tomasza Frankowskiego – udało się niżej notowanego przeciwnika wyeliminować. Po pierwszym meczu nastroje nie były zbyt optymistyczne, bo bezbramkowy remis powodem do radości nie był, jednak w rewanżu „Franek” jeden z pierwszych razów pokazał się europejskiej publiczności i w wygranym 3:1 spotkaniu ustrzelił hat-tricka. Przyszedł więc czas na konfrontację z Realem Saragossa.

Maciej Żurawski, obok Tomasza Frankowskiego, odegrał bardzo ważną rolę w końcowym triumfie
Maciej Żurawski, obok Tomasza Frankowskiego, odegrał bardzo ważną rolę w końcowym triumfie (fot. Materiał prasowy)

W pierwszym spotkaniu w Aragonii krakowianie dość niespodziewanie wyszli w 12. minucie na prowadzenie za sprawą gola zdobytego przez Radosława Kałużnego. Gospodarze jeszcze przed przerwą zdołali doprowadzić do wyrównania. Po zmianie stron nie pozostawili już rywalowi żadnych złudzeń. Podopieczni Oresta Lenczyka (jak się później okazało jednego z bohaterów sukcesu) byli kompletnie zagubieni i na dobrą sprawę mogli cieszyć się, że hiszpański przeciwnik zaaplikował im „tylko” trzy bramki.

Rewanż na stadionie przy ulicy Reymonta miał być jedynie formalnością. Podobnie jak w przypadku ww. spotkania Deportivo z Milanem, tak i tutaj niewielu śmiałków wierzyło w odwrócenie losów rywalizacji. Na trybunach zasiadło tylko około 7 tysięcy kibiców i już w 5. minucie otrzymali oni nieprzyjemną niespodziankę. Marcin Baszczyński wpakował futbolówkę do własnej bramki i marzenia o awansie do kolejnej rundy były jeszcze mniej realne. Zawodnicy Wisły Kraków, na czele z Tomaszem Frankowskim, mówili jednak po zakończeniu spotkania, że to wydarzenie – wbrew pozorom – było bardzo ważne. Sprawiło, że drużyna jeszcze bardziej chciała zmazać plamę i dążyła do odrobienia strat. Samobój Baszczyńskiego był impulsem, który doprowadził do historycznego wyczynu.

Impuls zadziałał z opóźnieniem. Wiślacy obudzili się bowiem dopiero w drugiej odsłonie, a przed przerwą rywal z Aragonii mógł na dobre rozstrzygnąć losy awansu. Do boju wkroczył jednak wspomniany Lenczyk, który postawił wszystko na jedną kartę, przeprowadzając trzy ofensywne zmiany w przerwie spotkania. Łukasz Sosin, Kelechi Iheanaczo i Ryszard Czerwiec zdecydowanie rozruszali poczynania krakowian w ofensywie. Ten drugi doprowadził do wyrównania już w 51. minucie spotkania. Podbudowani gospodarze nie spuszczali nogi z gazu i w kolejnych dziesięciu minutach jeszcze dwukrotnie pokonywali golkipera przyjezdnych. Z każdą kolejną akcją czasu było jednak coraz mniej, a wynik 3:1 premiował do dalszej gry Real Saragossę.

Kibiców na stadionie przy ulicy Reymonta po raz pierwszy w stan zawałowy wprowadził w 88. minucie spotkania Tomasz Frankowski, zdobywając gola na 4:1, który sprawił, że do wyłonienia zwycięzcy potrzebna była dogrywka. Dodatkowe 30 minut nie przyniosło jednak goli. Seria rzutów karnych to już zawał gwarantowany. Koniec końców, wytrzymalsi psychicznie okazali się polscy piłkarzy, którzy dzięki przestrzelonej „jedenastce” Jose Ignacio awansowali do II rundy Pucharu UEFA. W niej wiślakom przyszło mierzyć się z kolejnym niezwykle wymagającym rywalem – FC Porto. Portugalczycy okazali się już zbyt mocni, choć w pierwszym starciu na ich stadionie padł bezbramkowy remis. W Krakowie Wisła poległa 0:3.

Artykuł ukazał się na blogu periodista terrorista. 

Poprzednie części:

Część 1 (klik)
Cześć 2 (klik)
Część 3 (klik)

Komentarze
~Raath' (gość) - 11 lat temu

'Piłkarze Milanu zaskoczyli nie tylko Milan...'

Chodziło raczej o piłkarzy Depor :)

Odpowiedz
~Asasyn z Jerozolimy (gość) - 11 lat temu

Futbol nie jest wielki. Tylko Krucjata jest wielka.
Dawać Grega!

Odpowiedz
Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze