Do pięciu razy sztuka


Franciszek Smuda po pierwszym meczu w Widzewie

13 sierpnia 2017 Do pięciu razy sztuka
widzewlodz.pl

Piłka nożna to dyscyplina sportu, która pozwala piłkarzom oraz trenerom wielokrotnie… debiutować. Podobna historia spotkała nowego-starego szkoleniowca Widzewa, Franciszka Smudę. Legendarny „Franz”, który z zespołem z Łodzi w latach 90. święcił wielkie triumfy, już po raz piąty w karierze zdecydował się stanąć za sterami drużyny z al. Piłsudskiego.


Udostępnij na Udostępnij na


Kibice Widzewa wierzą, że data 8 sierpnia 2017 roku będzie szczególną w historii odbudowującego się na czwartym poziomie rozgrywkowym klubu. Właśnie tego dnia ich ulubiony szkoleniowiec parafował kontrakt i po 13 latach wrócił do pracy w „Mieście Włókniarzy”. Cel klubu na obecny sezon jest jeden – awans do II ligi. Właśnie Franciszek Smuda, który na ławce trenerskiej zastąpił Przemysława Cecherza, ma zrealizować ten plan. Byłego selekcjonera reprezentacji Polski pierwszy sprawdzian czekał w sobotę (12 sierpnia) wieczorem, gdy do Łodzi przyjechał Świt Nowy Dwór Mazowiecki. Po przegranej 2:1 w Sulejówku łodzianie musieli uznać wyższość beniaminka Victorii i przy al. Piłsudskiego wszyscy zgodnie stwierdzili, że limit wpadek na ten został wyczerpany. Problem w tym, że w historii widzewskich debiutów nowego-starego szkoleniowca żadne z poprzednich czterech pierwszych spotkań nie zakończyło się zwycięstwem łodzian.

Po raz pierwszy „Franz” prowadził do boju ekipę „Czerwono-biało-czerwonych” w maju 1995 roku. Wówczas w centralnej Polsce gościł Lech Poznań i po golu Piotra Reissa to właśnie „Kolejorz” cieszył się z kompletu punktów. Siedem lat później kolejny powrót na ławkę trenerską Widzewa i kolejny niedosyt. Tym razem jego podopieczni po sierpniowym bezbramkowym remisie z Odrą Wodzisław Śląski musieli zadowolić się punktem. Nie upłynął rok, a Franciszek Smuda ponownie debiutował w Łodzi. W kwietniu los raz jeszcze skojarzył jego drużynę z Lechem Poznań i drugi raz – mimo prowadzenia po golu Piotra Włodarczyka – pełna pula pojechała do stolicy Wielkopolski. Czwarty raz przygodę z widzewską ławką utytułowany szkoleniowiec rozpoczynał pod koniec marca 2004 roku. Przybył do Łodzi w trakcie rundy wiosennej, miał wcielić się w rolę strażaka, ale pożaru nie udało mu się ugasić. Na starcie przegrał z Odrą Wodzisław (0:1 – przyp. red.). Zespół ostatecznie pożegnał się z najwyższym poziomem rozgrywkowym, a szkoleniowiec – jak się okazało – na 13 lat z Łodzią. W 2017 roku ponownie wrócił i liczył, że wreszcie uda mu się pogonić poznańsko-wodzisławskie demony. Co ciekawe, w sezonie 2003/2004 w ekstraklasie (dawnej 1. lidze – przyp. red.) występował także zespół… Świtu Nowy Dwór Mazowiecki. Podobnie jak Widzew po ostatniej kolejce opuścił elitę. Warto jednak odnotować, że w żadnym z dwóch bezpośrednich spotkań obu ekip palców nie maczał „Franz”. Dopiero w piątym debiucie na ławce trenerskiej Widzewa los skojarzył jego podopiecznych z piłkarzami z Mazowsza.

Debiut w nowych realiach

Przed startem bieżącego sezonu kibice Widzewa raz jeszcze zachwycili Polskę. Wykupili 15900 karnetów, tym samym poprawiając własny rekord sprzed roku. W starciu ze Świtem mecz z trybun oglądało jednak tylko 15300 fanów. Było to spowodowane faktem, że do Łodzi wybrała się ok. 40-osobowa delegacja z Nowego Dworu Mazowieckiego i trzeba było jej oddać całą „klatkę” dla gości. Gdy na kilka chwil przed pierwszym gwizdkiem sędziego Grzegorza Kujawy w tunelu pojawili się główni aktorzy sobotniego widowiska, z trybun rozległo się gromkie „RTS”. Następnie zgodnie z tradycją z głośników wybrzmiał „Taniec Eleny”, zaś obie jedenastki w asyście arbitrów pojawiły się na zielonej murawie „Serca Łodzi”. Jako ostatni na placu pojawił się ten, na którego tak czekano. Jak można było się spodziewać – kibice przywitali po królewsku. Owacje na stojąco i okrzyki: „Franek Smuda”, „Witaj w domu” mogły u wielu wywołać gęsią skórkę. Oto po latach na ławkę Widzewa powrócił trener, którego kocha cała czerwona Łódź.

Zanim piłka poszła w ruch, spiker zapowiedział minutę ciszy. W ten sposób uczczono pamięć dwóch tragicznie zmarłych łódzkich harcerek, które wskutek nawałnicy – jaka w nocy z piątku na sobotę przeszła nad Pomorzem – zostały przygniecione przez drzewa. Po chwili zadumy zawodnicy Świtu kopnęli futbolówkę po raz pierwszy. Od początku spotkania dało się zauważyć, że gospodarze grają bardzo nerwowo. Jakby byli zestresowani tym, że zza linii bocznej obserwuje ich były selekcjoner reprezentacji Polski. Nerwy, chaos, brak dokładności po obu stronach – tak można podsumować pierwszą część spotkania. Bliżej strzelenia gola byli goście, łodzianie tylko raz zagrozili bramce podopiecznych trenera Rafała Kleniewskiego. Po akcji Mateusza Michalskiego futbolówka odbiła się od jednego z obrońców gości i spadła pod nogi Michała Millera. Ten uderzył piłkę w kozioł, jednak nie znalazł drogi do bramki. Abstrahując od piłkarskich emocji, do niecodziennej i zarazem kuriozalnej sytuacji doszło w 39. minucie. Walczący o piłkę z Sebastianem Zielenieckim – blisko ławki rezerwowych Widzewa – Mariusz Gabrych faulował… Franciszka Smudę. Szkoleniowiec łodzian przewrócił się na znajdujące się w strefie dla szkoleniowców reklamy. Stadion zamarł, natomiast „Franz” wstał, otrzepał marynarkę i dalej dowodził drużyną. Skończyło się na strachu i kilku uśmiechach. Kilka chwil później arbiter zaprosił obie strony na przerwę.

Zwycięstwo w cieniu ornitologicznej ciekawostki

Po kwadransie oddechu piłkarze wrócili na boisko, zaś nad stadionem pojawiły się… ptaki. Trzeba by ornitologa, by uznać, cóż to był za gatunek, niemniej można stwierdzić, że ich obecność pomogła widowisku. Przyniosły pożądane emocje i gole, na które tak czekano. Szczególnie zmotywowani z szatni wrócili miejscowi. Tuż po wznowieniu gry przed szansą na strzelenie gola ponownie stanął Michał Miller. Napastnik Widzewa otrzymał piłkę w polu karnym, zdecydował się na strzał i… w najbliższych dniach pewnie otrzyma rachunek za szklarza od Najwyższego. Celownik snajpera łodzian był kiepsko nastawiony, znacznie lepiej dogrywał on futbolówkę do swoich kolegów. W 69. minucie po podaniu – zza linii bocznej boiska – od Marcina Kozłowskiego do Michała Millera z pierwszej piłki zagrał wprowadzony po przerwie Daniel Świderski, były snajper Finishparkietu kapitalnie wypatrzył wychodzącego na pozycję Mateusza Michalskiego. Bez przyjęcia zagrał do pomocnika piętą, a ten na dużej szybkości zwiódł obrońców Świtu. Jednego z nich posadził na murawie, następnie znajdując się z prawej strony pola karnego, płaskim uderzeniem prawą nogą zmusił Mateusza Prusa do kapitulacji.

Po trafieniu na 1:0 piłkarzom gospodarzy spadł kamień z serca. W ich poczynaniach pojawiło się znaczenie mniej nerwowości, a więcej jakości – zaczęli swobodniej rozgrywać akcje. Dziewięć minut później było już 2:0. Akcję rozpoczęli goście, jednak zbyt głębokie dośrodkowanie w pole karne zakończyło się piąstkowaniem Patryka Wolańskiego. Do futbolówki dopadł Michał Miller, podał do Marcina Kozłowskiego. Defensor mając na sobie dwóch nowodworzan, oddał futbolówkę napastnikowi, a ten wypatrzył rozpędzonego z lewej strony Daniela Mąkę. Supersnajper Widzewa z poprzedniego sezonu położył na murawie Marcina Kozłowskiego ze Świtu, objechał Mateusza Prusa i z ostrego kąta lewą nogą wpakował piłkę w górny prawy róg bramki gości. Stadion ponownie ryknął z radości, a Franciszek Smuda udał się… do szatni. Powrócił na swoje stanowisko kilka minut później. Na jego lewym kolanie dało się jednak zauważyć opatrunek. Okazało się, iż upadek z pierwszej połowy spowodowany przez Mariusza Gabrycha sprawił, że szkoleniowiec Widzewa nabawił się drobnej kontuzji. Sam zainteresowany na konferencji prasowej przyznał z uśmiechem na twarzy, że to jedynie drobny uraz i nie ma się czym przejmować.

Skoro ze zdrowiem „Franza” wszystko w porządku, a Widzew wygrał 2:0 i podniósł z murawy komplet punktów, wydaje się, że w Łodzi rzeczywiście nie ma powodów do zmartwień. Piąty debiut wreszcie okazał się dla nowego-starego trenera zwycięski. Nie ma znaczenia, że tym razem były opiekun Górnika Łęczna rywalizował na czwartym poziomie rozgrywkowym. Statystycznie triumf to triumf i nie ma co poszukiwać drugiego dna. Wiadomo, każdy sympatyk z czerwonej części miasta życzyłby sobie, aby jego ulubieńcy rywalizowali z Legią czy Lechem Poznań. Na razie musi mu jednak wystarczyć rywalizacja z rezerwami pierwszej z wymienionych. W „Mieście Włókniarzy” niewątpliwie pachnie ekstraklasą, trzeba jednak brać poprawkę, że tak się dzieje głównie ze względu na kibiców i trenera – niemożliwe nie istnieje, ale droga do elity jest naprawdę długa i kręta. Zarówno zespół, jak i sztab szkoleniowy czeka jeszcze wiele ciężkiej pracy. Pierwszy krok w kierunku awansu do II ligi został wykonany. Następny sprawdzian w kolejną sobotę (19 sierpnia). Wówczas formę łodzian w ich domu sprawdzi beniaminek, Warta Sieradz. Świt dzień później poszuka zdobyczy punktowej na własnym terenie w starciu z MKS-em Ełk.

Dodaj komentarz

Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Najnowsze